Tytułem wstępu.
Na początku kilka informacji dotyczących samego ultramaratonu. Pierścień Tysiąca Jezior odbywa się na Warmii i Mazurach od kilku albo kilkunastu lat. Każda edycja to wielka impreza. W tym roku, jak i w poprzednim, baza ultramaratonu jest pełna fantastycznych ludzi, którzy budują atmosferę. Baza to również pole namiotowe gdzie uczestnicy mogą bezpłatnie przenocować.
W takich warunkach można jeździć.. albo się ścigać!
Sama trasa nie należy do najprostszych. Niby płasko, a pod górkę. Jak inaczej nazwać profil, który nie wydaje się górzysty, nawet pagórkowaty, a zbiera ponad 4100 metrów w górę na długim dystansie?
Jest fajnie, jest szybko, ale czy jest ładnie?
W moim przypadku to ostatnie kryterium nie jest to ważne. Mam zupełnie inne cele, daleko mi do kolarza romantycznego. Widoki czasem oglądam, nie podziwiam. Czas zatem na konkrety.
Dzień przedwyścigowy.
Rok temu przyjeżdżając do bazy byłem bardzo zestresowany. Drugi ultramaraton w życiu, chęć powalczenia i wygrania statuetki dzika. Finalnie był dla mnie fantastyczny rok, a na Pierścieniu zameldowałem się wtedy z najlepszym czasem.
W tym roku byłem i zestresowany.. i przygnieciony presją.
Około 13 wyjechałem z domu, około 17 zameldowałem się w pokoju (zresztą tym samym co rok temu) i pojechałem do bazy ultramaratonu. Czułem się tam zupełnie inaczej niż rok temu. Łatwiej znosić stres gdy stoi się samemu z boku i nikt na Ciebie nie patrzy, a tym razem wszystkie oczy były skierowane na mnie. Każdy już mnie zna, wie po co i w jakim celu przyjechałem.
Pierwsze pytania: „Będzie rekord?”
Nie wiem jak na to odpowiadać. Tak, chce aby był rekord, ale to ultra, tutaj wszystko może się zdarzyć, od 5 gum na trasie po strącenie przez samochód. Jeśli chodzi o formę i organizm nic wydarzyć się nie mogło, byłem dobrze przygotowany.
Ale tak, w środku wiedziałem, że na ten ultramaraton przyjechałem po rekord dystansu Pawła Miłkowskiego i Pawła Pieczki. Do złamania było 18 godzin i 40 minut.
Posiedziałem w bazie kilka godzin, udzieliłem nawet wywiadu dla radia uniwersyteckiego i wróciłem do pokoju dalej się szykować.
W zasadzie doświadczenie z poprzedniego roku pozwoliło mi zaoszczędzić sporo czasu. Prysznic, naładowanie lampek, rzeczy do przepaku i spać. W międzyczasie zjechało się jeszcze sporo kolarek i kolarzy do naszej kwatery, więc chwile pogadaliśmy obserwując ogromną burzę, która nie napawała optymizmem.
Dzień wyścigowy.
Poranek.
Start miałem o 10.34, więc o 8 rano byłem już na nogach. Tym razem spałem świetnie, nic mnie nie budziło. Idealna noc. Niestety za oknem deszcz. Rok temu bym się przejmował, w tym powiem tylko – „życie”. Zjadłem śniadanie spakowałem rower i pojechałem na start.
No to start!
Takiego podtytułu w relacji z Pierścienia użyłem rok temu. Startowałem na samym początku, liderzy na samym końcu. Tym razem odwrotnie, jako ostatni zawodnik zamykałem cały wyścig.
Presja? No cóż..
O 10.34 spokojnym tempem ruszyliśmy na start ostry. Mieliśmy na to pół godziny, wystarczyła połowa tego czasu.
Stanąłem ostatni na „banerze”.
Znowu pytanie od spikera –„dojedziesz pierwszy?”.
I odpowiedź w moim stylu –„obym dojechał do mety”.
Czy miałem przygotowany plan na wyścig?
Rok temu plan był, ale nie do końca wiedziałem jak go zrealizować. Wychodził zupełny brak doświadczenia w ultra. W tym roku plan był pozornie prosty. Złapać wszystkich od startu, wysunąć się na początek i kontrolować przebieg wyścigu. Nie ukrywam, kosztowało to wiele.
Przebieg ultramaratonu.
Pierwsze 55 km do Lidzbarka (punkt kontrolny #1) zrobiłem w lekko ponad 1 godzinę i 17 minut. Tempo utrzymywałem, a nawet podkręcałem.
Obserwowałem kropki na trackerze i widziałem, że lekko zmniejszam przewagę do Czarka Wójcika. Przed drugim punktem w Srokowie jeszcze podkręciłem tempo i zameldowałem się niemal równo z Czarkiem. Wiedziałem, że to z nim stoczę bój o zwycięstwo. Następne kilometry były deszczowe. Nienawidzę takiej pogody. Nie przeszkadza mi deszcz gdy jest upał, ale lekko ponad 20 stopni i ciągły opad doprowadzają mnie do szału.
Około 180 kilometra minąłem Jarka Kołodziejczyka, czyli już byłem nr #1 w solo. Ruszając ostatni i „łapiąc” wszystkich objąłem bezpieczne prowadzenie.
Czarek jak cień trzymał się za mną. Jak tylko się obejrzałem, zawsze tam był. W Sejnach (połowa trasy) zameldowaliśmy się po lekko ponad 8 h. Średnia prawie 38 km/h z bocznym, ale sprzyjającym wiatrem. Potem czekał nas płaski odcinek do Augustowa.
Nie lubię tego odcinka, nie wiem czemu. Może dlatego, że jest totalnie płasko, a ja jednak jestem góral nizinny?
W każdym razie za Augustowem Czarek przyspieszył i wyprzedził mnie.
Straciłem prowadzenie?
Muszę przyznać, że bardzo się tym nie przejąłem. Od około 440 km teren zmienia się w „rolling hills”, a więc moje podwórko. Przez pewien czas Czarek jechał około 2 km przede mną, a zgromadzona przewaga i tak dawała mi cały czas nr #1. Jednak to ultra, tutaj na 200 kilometrów przed metą jeszcze się pucharów nie podnosi.
Ponownie na froncie.
Za punktem w Wydminach (420 km) ponownie wyprzedziłem Czarka i to był ten moment, gdy podkręciłem śrubę, ale.. gwintu nie zerwałem. Szło bardzo szybko. Nogi były bardzo dobre. Cały czas powiększałem przewagę, przestałem ją obserwować gdy widziałem, że mam około 10 kilometrów zapasu.
Co wtedy? Wtedy zacząłem kalkulować czas na rekord trasy.
Wg moich obliczeń powinienem wyrobić się w około 18 godzni i 20 minut.
Kryzysy.
Tym razem zaskoczę. Kryzysów nie było, nie miałem zbyt dużych wahań nastroju. Czułem się dobrze, cały czas byłem w stanie mocno jechać. Do końca utrzymałem moc. To świetne uczucie.
Końcowe kilometry do mety.
Zwykle Was zaskakuje swoimi przeżyciami i emocjami. Teraz było ich dużo, dużo mniej. Gdy było zimno, ubierałem się. Gdy była mgła, zdejmowałem okulary. Gdy były dziury, omijałem je. Nogi cały czas były świetne. I tak się turlałem aż do końca.
Meta!
Trochę jej wyczekiwałem. Ostatnie 10 kilometrów mijało bardzo wolno. Odliczałem. Tym razem ostatni odcinek był trochę inny i zaskoczył mnie zakręt na metę. Gdy jechałem po polnej drodze do bazy ultramaratonu wiedziałem, że jest dobrze!
Zameldowałem się z czasem 18 godzin i 17 minut. Ustanowiłem nowy rekord! Zrealizowałem swój cel i czułem się cudownie.
To było coś wspaniałego.
Ultradekoracja.
Na to czekałem, o te momenty walczyłem. To zawsze dla mnie najpiękniejsze chwile. Uwielbiam wygrywać i póki co udaję mi się to… Albo jak mnie poprawił Radek Rogoż – „Damian, nie udało się, tylko ciężko na to zapracowałeś”.
Jak się bije takie rekordy?
Zobaczcie na filmie, to najlepsze podsumowanie ultramaratonu z mojej perspektywy.
Ultra organizacja.
Rok temu o tym pisałem, w tym również nie zapominam. Chcę podziękować ludziom, którzy to wydarzenie tworzą. To ogrom pracy. Organizacja od rozstawienia bazy po rozplanowanie i ustawienie wszystkich punktów na trasie. Dziękuje, bez Was nie spełniłbym swoich marzeń!
I mała dygresja. Wiele osób narzeka na koszt uczestnictwa, który często przekracza 400 zł. Owszem to dużo, ale jeśli choć raz weźmiemy udział w takim wydarzeniu, zmieniamy perspektywę. Dostajemy dużo więcej niż inwestujemy. Koniec kropka.
Dziękuje za Twój czas, który poświęciłeś na przeczytanie mojej relacji.
Ultra pozdrower!
Fot. Natalia Zięba fotografia, zdjęcia organizatora i galeria własna.
Damian Pazikowski