O wyścigu słów kilka.
Ultramaraton Pierścień Tysiąca Jezior jest jednym z najbardziej cenionych w całym cyklu Pucharu Polski.
Warmia i mazury. Co w tym trudnego zapytasz? Płaskie, za to malownicze tereny.
Nic bardziej mylnego. Trasa, po której wiedzie ultramaraton jest bardzo trudna, poczynając od pofałdowanego terenu – dosłownie cały czas jest góra/dół – po bardzo słabą jakość asfaltów. Wielu doświadczonych kolarzy sugeruje, że jest to najtrudniejszy wyścig w całym cyklu, przyrównując go nawet do Bałtyk – Bieszczady Tour czyli 1008 km non stop.
Nie będę rozpisywał się tym jak prowadziła trasa, oraz o historii ultramaratonu, za to posłuży mapka i link do strony organizatora. Na wyścig przyjechałem w innym celu niż podziwiać widoki. Jeśli mam być szczery, samą trasę i okoliczne krajobrazy, niewiele pamiętam.
Dzień przedwyścigowy.
Dla mnie był to najtrudniejszy czas. Potworny stres, który dosłownie mnie sparaliżował. Miesiące przygotowań tylko w jednym celu, aby pojechać najlepiej jak potrafię. Rano poszedłem jeszcze do pracy, następnie już przygotowany i spakowany pojechałem w okolice Miłakowa, gdzie mieściła się baza ultramaratonu. Tam też miałem zarezerwowany nocleg.
Szybko się rozpakowałem i pojechałem do bazy na odprawę techniczną. Zadałem kilka pytań dotyczących organizacji, porozmawiałem z innymi uczestnikami i wróciłem na kwaterę dalej się „zbroić” i planować odżywianie.
W łóżku leżałem już o 21, a start miałem zaplanowany w sobotę o 10.12. Grunt to się dobrze wyspać.
Dzień wyścigowy.
Poranek.
Obudziłem się o 6.30. Stres narastał. Całe szczęście 10h snu to wystarczająca ilość przed tym co mnie czekało. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca, ale czas w końcu minął, a ja udałem się na miejsce startu.
No to start!
10.12. Stanąłem na starcie. Najpierw czekała nas luźniejsza część, czyli dojazd na start ostry. Mieliśmy 30 minut na przejazd 8 kilometrów do Miłakowa.
10.42. Już stojąc w blokach startowych ruszyłem, gdy spiker krzyknął „start”.
Czy miałem przygotowany plan na wyścig?
I tak, i nie. Plan zakładał równą jazdę od początku, uprzednio ustaloną z trenerem. Z drugiej strony czołówka pucharu polski, która już miała punkty w rankingu ruszała 20 minut po mnie i wiedziałem, że jeśli mnie dogonią to… wyścig się dla mnie skończy.
Zatem zacząłem improwizować. Od początku ruszyłem „wszystkim co miałem”. Improwizacja zakładała jazdę na bardzo wysokiej intensywności do dwustu kilometrów, a potem zobaczymy co będzie. Pierwsze kilometry szły świetnie, czułem się bardzo mocny i wyprzedzałem bardzo dużą liczbę kolarzy, którzy ruszyli przede mną. Niestety po 5 kilometrach od startu zaczęło bardzo mocno padać. Wszyscy zaczęli się ubierać, mnie to jakoś nie wzruszyło, jechałem dalej swoje, był dzień, więc nie bałem się ewentualnego wychłodzenia. Na pierwszym punkcie kontrolnym w Lidzbarku Warmińskim pojawiłem się jako pierwszy w kategorii SOLO. Pieczątka, napełnienie bidonów, baton na drogę. Nie minęły 4 minuty, a już byłem na trasie. Kolejne kilometry również szły świetnie, zaliczałem kolejne punkty kontrolne, mijałem kolejnych kolarzy, za każdym razem krzycząc „cześć” w geście przywitania.
Gdy przekroczyłem 200km, wszystko nadal szło bez zarzutów. Spojrzałem na Garmina – średnia prędkość wynosiła prawie 37 km/h, a intensywność wysiłku była potwornie wysoka, bliska 90%. Miałem świadomość, że… za to zapłacę, szczególnie, że była to dopiero 1/3 dystansu! Cały czas również obserwowałem jak przesuwali się inni kolarze i po jakim czasie zaliczali punkty kontrolne. Miałem przewagę około 14 minut przewagi nad Czarkiem Wójcikiem, który był dla mnie największym rywalem.
Kryzysy..
No i się zaczęło.. Około 250km dostałem solidnego kopa w tyłek za moje początkowe poczynania. Przyszedł pierwszy kryzys. Nogi nie chciały kręcić, rower stawał się niewygodny, a ja złapałem blok apetytu i tzw. uczucie pozbycia się wszystkiego z mojego żołądka. W przypadku odżywiania wszystko było jak zaplanowałem (w końcu jestem dietetykiem), ale intensywność zrobiła swoje. Mimo to jadłem, często walcząc.. tak, z tymi odruchami..
Co zrobić w takiej sytuacji?
Nie ma złotej rady, trzeba przetrwać. Zagryźć zęby, wziąć się w garść i jechać swoje. Po około 30 kilometrach znowu zrobiło się nieźle, ale kolejne odczyty z GPS dawały mi do zrozumienia, że moja przewaga maleje. Nie muszę mówić jak to potrafi zdemotywować.. Mimo to wyrzucałem złe myśli z głowy i skupiałem się na drodze.
Do 480 kilometra jakoś to szło – „jakoś”, bo kryzysy pojawiały się coraz częściej… Cały czas patrząc na monitoring trasy widziałem, że tracę, a to, że Czarek mnie dogoni to już tylko kwestia czasu. W pewnym momencie zameldowałem się nawet 6 minut przed nim na punkcie, co jasno sugerowało, że nie jestem w stanie dowieźć zwycięstwa do mety. Mimo to starałem się każdy punkt kontrolny mieć zaplanowany i „zmarnować” na postój jak najmniej czasu. I tak było, maksymalnie 5 minut i już byłem w drodze. Łącznie moje postoje nie trwały więcej niż 40 minut.
Jechać swoje..
Po 480 kilometrach padły nadajniki GPS i nie wiedziałem gdzie znajduje się konkurencja. Zostałem sam na sam z nocą, drogą i moim Garminem. No cóż, nie mogłem już kalkulować – musiałem jechać swoje. Noc nie była najgorsza, drogi nie były aż tak tragiczne, ale kryzysy i narastające zmęczenie najbardziej dawały się we znaki… Grunt, że nie padał deszcz, to mnie cieszyło najbardziej.
Mijając ostatni punkt kontrolny w Reszelach na 534 kilometrze, cały czas oglądałem się za siebie wypatrując Czarka. Pogodziłem się już z myślą, że mnie dogoni. Jednak tak się nie stało. Wschód słońca, który mnie zastał był piękny. Jednak ja przy takim zmęczeniu i pełnej koncentracji.. nie delektowałem się nim za bardzo.
Zostało ostatnie 10 kilometrów do mety. Myślisz sobie – zrobiłeś 600 kilometrów, pozostało tylko dziesięć! Ale to naprawdę bardzo dużo. Nawet tyle, że byłbyś gotowy zrezygnować. To była potworna walka z samym sobą. Cały czas było góra/dół, tragiczne asfalty, nogi nie chciały kręcić. Czułem się potwornie. Zagryzałem zęby i jechałem dalej.
Czy to meta?
Wdziałem już metę. Teraz już nic się nie liczyło, podium nie podium, to było bez znaczenia. Chciałem dojechać, rzucić rower i położyć się na trawie. Wszystko straciło znaczenie.
Przekraczając linię mety (około 6:00 rano) spiker podbiegł do mnie z gratulacjami. Otrzymałem medal na szyje i oznajmiono mi – „Przyjechał najlepszy czas w tym roku, 18.59h!”.
Z pewnością siebie odpowiedziałem, żeby się tak nie rozpędzał, zaraz przyjedzie Czarek i będzie najlepszy czas.
Odpowiedział mi, że nadajniki już działają, a Czarek minął właśnie punkt w Dobrym Mieście (591 km), a więc do mety ma jeszcze 20 kilometrów. W głowie podjąłem szybką kalkulację (nie było to łatwe) – Czarek musiałby pokonać 20 kilometrów w 20 minut.
Nie, nie da się! Czyli wygrałem!
Moje zwycięstwo w drugim ultra wyścigu w życiu podsumuję tak:
„Całe życie marzyłem żeby być w czymś najlepszym. Całe życie marzyłem, aby być sportowcem. Udało się spełnić marzenie z dzieciństwa.”
Dekoracja.
Na dekorację czekaliśmy do godziny 16.00, aż większość kolarzy pojawi się na mecie. Dla mnie dekoracja była bardzo ważna. Na to czekałem całe swoje życie, cieszyłem się jak małe dziecko. Niesamowite uczucie.
Organizator zadbał nawet o film. Dostępny pod tym linkiem:
Organizacja.
Mimo niedużego kolarskiego stażu, przejechałem w swoim życiu już kilka wyścigów.
Żaden, nie równa się nawet kilku procentach z tym, co przeżyłem w miniony weekend.
Ilość zaangażowanych osób, dokładność, oprawa, dbałość o najmniejsze detale. Widać po prostu, że ktoś kocha to co robi. Na trasie, w bazie, gdzie odbywał się ultramaraton i na każdym punkcie kontrolnym, wszędzie napotkałem serdeczność ludzi, którzy chcieli mi pomóc we wszystkim – poczynając od napełniania bidonów, na użyczeniu sprzętu kończąc.
Co jeszcze zasługuje na uwagę?
Takie wydarzenie może być zarówno wyścigiem, ultramaratonem, ride’m, challenge’m i pewnie jeszcze wiele innych określeń mógłbym użyć. Wszystko zależy od indywidualnego podejścia.
Niektórzy przyjeżdżają się ścigać, niektórzy walczyć z własnymi słabościami, a niektórzy po prostu podjąć wyzwanie. W tak dużej imprezie, każdy może odnaleźć swój cel. Tym jest właśnie ultramaraton.
I to jest piękne. I to właśnie dlatego w tym roku, do bazy Pierścienia Tysiąca jezior zawitało prawie 500 osób!
Damian Pazikowski
Ultrakolarz