Idea wyścigu.
Ultra Time Trial odbywa się w Pniewach, niedaleko Poznania. To już trzecia edycja ultramaratonu, a ja miałem okazję brać udział również w zeszłorocznej. Niestety nie potoczyła się ona do końca po mojej myśli. Zająłem drugie miejsce przegrywając z Czarkiem Wójcikiem. W tym roku jechałem z pełnym nastawieniem na zwycięstwo.
Ultramaraton odbywa się w formule indywidualnej jazdy na czas, a trasa wiedzie po 62 kilometrowych pętlach. Kręci się do momentu, gdy miną 24 godziny od startu. Jedyny punkt kontrolny na trasie jest w bazie, ale nie jest on obowiązkowy. Nie trzeba podbijać pieczątek, numer startowy i nadajnik GPS to wszystko czego wymaga od nas organizator. Zasady bardzo proste i przejrzyste.
Sama baza znajduję się w MOSiR, a więc mamy dostęp do szatni, prysznica oraz całego zaplecza. To naprawdę ratuje życie, gdy można na spokojnie umyć się po wyścigu. Organizator w tym roku przygotował punkt żywieniowy na zewnątrz, przy drodze, tak abyśmy nie musieli za każdym razem wjeżdżać do bazy. Tu również duży plusik, można było oszczędzić trochę czasu. Kontynuując temat organizacji, całe zaplecze żywieniowe było tak idealne jak w zeszłym roku. Pełen profesjonalizm, niczego nie brakowało. Dobra robota!
Przejdźmy zatem do konkretów.
Moje cele.
W tym roku postawiłem sobie trzy cele. Pierwszy – wygrać kategorię solo, drugi – zostać mistrzem rundy oraz trzeci – przejechać około 830km, co dałoby nieoficjalny rekord Polski w jeździe 24h i zarazem rekord ultramaratonu.
Jak to ja, celuje w chmury.
Krótkie przygotowania do wyścigu.
Jak pisałem powyżej, cele miałem bardzo wygórowane.
Tuż po Pierścieniu Tysiąca Jezior (PTJ) rozpocząłem okres przygotowawczy do UTT. W ruch poszedł rower czasowy. Przez ostatnie 3 tygodnie każdy trening wykonywałem właśnie na czasówce. Dodatkowo, jeszcze kilka razy go fittowaliśmy, gdyż moje ciało, zmęczone sezonem, wymagało zupełnie innych ustawień. Bardzo ciężko robi się treningi na tzw. „kozie”. Nie jest to szczególnie wygodny rower, pozycja bardzo agresywna, a wraz z czasem ta niewygoda staje się coraz bardziej uciążliwa.
Wydawało mi się, że te trzy tygodnie wystarczą, aby lepiej poznać się z Giant’em. Niestety myliłem się, ale o tym opowiem już w kolejnej części.
Przygotowałem się, a raczej Jacek z Bikeway, przygotował mnie do wyścigu pod kątem ciuchów. Pełny strój czasowy ASSOS’a to to, o czym każdy kolarz marzy. Wygoda i oszczędność watów jest bardzo duża. Po prostu jedzie się szybciej.
Kwestię trasy i żywienia podczas 24H zawodów już przerabiałem, więc miałem doświadczenie. Byłem na 100% gotowy.
Na dwa dni przed wyścigiem czułem, że jestem w formie, cyferki się zgadzały. Tylko pogoda mogła pokrzyżować moje plany. Oczywiście tak jak na PTJ, tak na dzień UTT przypadało załamanie pogodowe. Jak pech to pech. No ale cóż, każdy ma takie same warunki.
Dzień przed ultramaratonem.
Około godziny 13.00 ruszyliśmy z Warszawy do Nowego Tomyśla, gdzie zarezerwowałem nocleg. Trasa jest łatwa i szybka. Niewiele ponad trzy godziny autostradą A2 i byliśmy na miejscu.
Cały czas obserwowałem słupki pogodowe i niestety wyglądało to bardzo słabo. Czekał nas deszczowy wyścig, musiałem się z tym pogodzić.
Gdy dojechaliśmy na miejsce spędziliśmy chwilę w hotelu i ruszyliśmy z Natalią pospacerować po mieście. Dla mnie to idealna aktywność na odstresowanie, służy również jako forma aktywnej regeneracji.
Start odbywał się w sobotę o 14.35, a więc nie musiałem tym razem iść spać na godzinę, było i tak wiele czasu. Z zeszłorocznego doświadczenia wiedziałem, że kolejny dzień to wyczekiwanie. Wszelkie sprawy związane z pakowaniem i doborem stroju zostawiłem sobie właśnie na sobotę. Chciałem wypełnić tę lukę.
Dzień wyścigu.
Rano wstałem wyspany, ale też z bardzo dużym stresem. Ostatni „check” pogody i wszystko było już pewne. Będzie deszczowo. Po śniadaniu próbowałem kilku wersji ubrania. Ważne było, aby cieplejsze ciuchy założyć pod kombinezon czasowy, wtedy nie straciłbym tych cennych watów.
Spakowałem też torbę z saszetkami do bidonów Mondolab, batonami, energetykami oraz niezbędnym sprzętem. Wszystko w osobnych torbach, tak aby nie tracić czasu na poszukiwania w trakcie.
Około godziny 12.30 wyjechaliśmy do miasta Pniewy.
W bazie obowiązkowe przywitanie się z uczestnikami i organizatorami. Zawsze poświęcam na to czas, gdyż uważam, że na każdym ultra tworzymy fajną atmosferę właśnie poprzez dobry kontakt.
Przyszykowałem rower, napełniłem bidony i grzecznie czekałem na start. Całe szczęście jeszcze nie padało.
Go Go Go!
Ruszyliśmy.
Po tym jak Czarek Wójcik się wycofał, moim głównym konkurentem w Pucharze Polski był Michał Nowok. Jeździ zupełnie inaczej niż ja i Czarek. Przez cały czas utrzymuje stałe równe tempo, a my jednak zawsze mocniej jedziemy od początku.
Zależało mi na pucharze za najszybsze okrążenie, więc pierwsze kółko pojechałem bardzo mocno. Już za drugim zakrętem zostawiłem Michała z tyłu i powiększałem przewagę. Starałem się utrzymywać prędkość w zakresie 40-50km/h, w zależności od nachylenia terenu. Jednak nie jest tu tak płasko, jak by się wydawało. Mimo wszystko udało mi się jechać bardzo szybko, a fakt, że jeszcze nie zaczęło padać dodatkowo mnie nakręcał.
Pierwsze kółko zakończyłem z łącznym czasem 1h i 32 minuty (łącznie z wyjazdem z bazy) i miałem ponad 8 minut przewagi nad kolejnymi uczestnikami. Ustanowiłem również nowy rekord okrążenia ultramaratonu bijąc rekord Czarka z zeszłego roku o prawie 5 minut.
Umacniając się na pozycji lidera… na mokro…
Już pierwsze kółko zapewniło mi bezpieczną przewagę. W trakcie wyprzedziłem chyba wszystkich uczestników SOLO i większość OPEN. Podobno pędziłem jak rakieta, choć sam tego nie czułem.
Na kolejnym okrążeniu „zdjąłem nogę z gazu”. Mimo to jechałem cały czas dość mocno, powiększając przewagę nad innymi uczestnikami. Niestety już w deszczu, który dokuczał nam bardzo, bardzo długo. Bardzo mnie to do frustrowało. Szczególnie, że radary pokazywały brak deszczu, a na głowę się lało jak z cebra.
I tak do drugiej w nocy jechaliśmy w deszczu, a tak naprawdę do rana, bo mokre drogi dają ten sam efekt co deszcz. Niestety na zalanych drogach jedzie się dużo wolniej, szczególnie na rowerze czasowym, który jest bardzo niestabilny. Przekonałem się o tym na jednym z podjazdów, gdy jadąc w stójce, tylny dysk stracił przyczepność i oślizgnął się w bok, a ja jakimś cudem uratowałem się od upadku.
Kolejne okrążenia mijały pod znakiem lekkiego spadku sił. Miałem przebłyski, ale czułem, że moje tempo spada. Punkty starałem się robić co dwa okrążenia, wtedy uzupełniałem bidony i jedzenie. Byłem trochę zdemotywowany przez ten deszcz, bo wiedziałem, że rekord się oddala. Jednak i tak próbowałem.
Racjonalna decyzja.
Za to klasyfikacja wyścigu wyglądała bardzo dobrze. Nad ranem następnego dnia miałem 42 kilometry przewagi nad Michałem, co dawało ponad godzinę zapasu. Przeanalizowałem sobie jaki jeszcze dystans jestem w stanie przejechać i wiedziałem, że raczej nie uda się pobić rekordu. W tym momencie odpuściłem i zacząłem jechać bardzo zachowawczo. No cóż, nie zawsze wszystko wychodzi tak jak jakbym tego chciał.
Najgorsze przede mną…
Niestety, około 16stej godziny jazdy zacząłem czuć, że coś jest nie tak. Nogi były bardzo dobre, mogłem jechać mocno, szczególnie w stójce, 5w/kg nie było wyzwaniem. Za to w pozycji typowo czasowej (na lemondce) było bardzo, ale to bardzo niewygodnie. Barki i łokcie odmawiały posłuszeństwa. Co chwilę czułem ukłucia bólu i wierciłem się niesamowicie. Nie mogłem znaleźć komfortowej pozycji. Niestety rower czasowy nie daje możliwości innego uchwytu. W pozycji wyprostowanej na klamkach nie jest wygodnie, a kierownica aero uniemożliwia pewny chwyt. Wiedziałem, że teraz walczę już tylko o przetrwanie do końca.
Coraz gorzej…
Było coraz gorzej. Nie mogłem „usiedzieć” na lemondce dłużej niż 2-3 kilometry. Co chwile się prostowałem tracąc całą „przewagę” roweru. Wręcz odliczałem ostatnie 8 godzin. To była walka z samym sobą, okraszona naprawdę dużym cierpieniem. Miałem milion myśli, aby skończyć, ale wiedziałem, że nawet bardzo duża przewaga nie da mi zwycięstwa, jeśli zakończę na 4 godziny przed końcem. Michał na pewno będzie jechał pełne 24 godziny.
Dwunaste okrążenie…
…które miało dać 752 kilometry. Wiedziałem, że jeśli dojadę do końca to wygram. Michał, jak wynikało z moich obliczeń nie dałby rady dojechać 12 kółka przed upływem czasu. Podzieliłem sobie je na trzy części, zatrzymując się co 20 kilometrów. Naprawdę było bardzo, bardzo ciężko.
Gdy dojechałem do końca, czekała na mnie moja Natalia.
Ostatnie 10 kilometrów do końca.
Uznałem jednak, że jeśli jakimś cudem Michał dojedzie do końca tego kółka, to będziemy mieli taki sam wynik. Zostało mi ponad 50 minut, więc postanowiłem zakończyć wszystko dopiero po kolejnych 10 kilometrach, na punkcie widokowym w Łężęczkach. To było najgorsze 10 kilometrów na rowerze w moim życiu. Organizm totalnie się zbuntował.
Gdy dojechałem na punkt widokowy, odłożyłem rower i jedyne na co miałem ochotę to płakać. Nie ze szczęścia, ale z bólu. Wygrałem, ale i zapłaciłem za to ogromną cenę.
Natalia zebrała mnie autem z tamtego punktu na metę. Tym razem obyło się bez wnoszenia roweru, a na własnych nogach i bez butów…
Dekoracja.
Nie będę kłamał, radość była, ale nie miałem siły jej okazywać. Czułem się totalnie zniszczony. Wygrałem cały ultramaraton, uzyskałem najwięcej kilometrów oraz zgarnąłem puchar za najszybsze okrążenie. Do rekordu ultramaratonu zabrakło, ale była to przemyślana decyzja. Mimo wszystko miałem w głowie, że za trzy tygodnie jest Bałtyk – Bieszczady Tour 1008km. Zagrała zimna kalkulacja.
Co jednak ważne, wyrównałem rachunki za poprzedni rok.
Krótko o tym sezonie.
W trakcie ostatnich okrążeń coś sobie obiecałem. Obiecałem, że nie będę miał już w tym sezonie więcej oczekiwań. Czuje się spełniony i rozliczony z tego roku. Wygrałem wszystkie ultramaratony, w których brałem udział. Pełna dominacja.
Przede mną jeszcze Bałtyk – Bieszczady, ale wystarczy, że go ukończę i Puchar Polski jest mój. To był i nadal jest cel na ten sezon. Oczywiście z wielką chęcią powalczę o najwyższe lokaty, ale wiem, że stawka w tym ultramaratonie jest bardzo mocna, a większość uczestników, nie ma w nogach tyle wyścigów co ja, czy Michał Nowok.
Fot. Zdjęcia organizatora i galeria własna.
Damian Pazikowski