Co to za zawody?
Etapówka to tegoroczna nowość w kalendarzu szosowych wyścigów ultra. Tym razem organizatorzy pucharu UltraCup zabrali nas na Pomorze, a dokładniej na Kaszuby w okolice Przywidza. Przed nami 650 km i… 4600 m w górę. Kto by pomyślał, że jesteśmy nad morzem?!
Jest to pierwszy wyścig w ramach rywalizacji pucharowej w tym roku. Dla uczestników przygotowano dwie wersje. ULTRA NON-STOP (13 maja) oraz ETAPY (12, 13, 14 maja). Trasa jest taka sama, ale w ultra jedziemy całość na raz, a w wersji etapowej trasa podzielona jest na 3 części. Jest to świetna propozycja dla osób, które chcą spróbować czym jest ultramaraton, a jednak jeszcze nie są pewni swojego przygotowania na wielogodzinną jazdę.
Skąd mój udział?
W tym roku moim nadrzędnym celem jest próba ustanowienia rekordu świata w 24-godzinnej jeździe na rowerze. Ten cel jest dość odległy (12 sierpnia), jednak ja muszę poddawać się pewnym wyzwaniom, aby świadomie go podjąć.
Na Etapówkę przyjechałem głównie po to, aby sprawdzić czy jestem w stanie kręcić długo i mocno w pozycji czasowej, upewnić się czy moje ciało jest gotowe „jechać na lemondce” stabilnie, bez wiercenia się, czy moje barki, łokcie i przedramiona wytrzymają, i czy po ¾ doby nadal będę miał siłę, aby kręcić równo i mocno.
Oczywiście mógłbym to równie dobrze zrobić sam, gdzieś na Mazowszu, obok domu, ale jednak to właśnie element rywalizacji zapewnia motywację, której potrzebuję. Trasa zawierająca tak wiele podjazdów i przewyższeń ogółem, nie była stworzona pod rower czasowy, dlatego mój sprzęt, nie dawał mi przewagi nad rywalami. Wyścig wybrałem głownie dlatego, że termin bardzo mi odpowiadał.
Dzień przed wyścigiem.
Tym razem w podróż do Przywidza wyruszyłem z moją najlepszą i najwierniejszą kibicką, żoną Natalią. Ja miałem pojechać wyścig, a Natalia trochę odpocząć i pojeździć rowerem. Wyjechaliśmy z Warszawy około 11, przed 16 byliśmy w bazie zawodów, głównie po to, aby się przywitać. Akurat na metę wjeżdżał Paweł Pieczka, który wygrał 1 etap. Paweł jest naprawdę w świetnej formie w tym roku!
Po 16 udaliśmy się do wynajętego mieszkania w Kartuzach. Rozpakowaliśmy się, ja jeszcze przygotowałem i sprawdziłem przepaki, po czym ruszyliśmy na krótki spacer po okolicy. Muszę przyznać, że moje doświadczenie w ultra to już potężny „handicap”. Po 2 latach regularnych startów dokładnie wiem czego mogę się spodziewać, co zabrać, wszystko mam zaplanowane i pod kontrolą. Wszystko idzie dużo sprawniej, a głowa jest wolna od niepewności. Pozostaje tylko stres wyścigowy.
Wieczorem skoczyliśmy jeszcze na pizzę, choć ja oczywiście byłem tylko towarzyszem uczty. Około 21:00 położyliśmy się spać. Start miałem zaplanowany na 8:00, więc przed 6:00 musiałem już być na nogach.
Niestety noc nie należała do najlepszych. Straszne hałasy z zewnątrz, do tego stres, w efekcie czego usnąłem dopiero około północy. Mimo to w ostatnich dniach spałem dobrze i długo, a więc te lekko ponad pięć godzin było w zupełności wystarczające.
Dzień wyścigu.
O 5:40 pobudka, śniadanie, pakowanie roweru i o 7:10 pojawiliśmy się w bazie ultramaratonu. Przebrałem się, ostatnie przygotowania, sprawdzenie sprzętu i na 25 minut przed startem byłem już gotowy. Ruszałem z ostatniej grupy startowej, a więc klasycznie zamykałem cały wyścig.
Ruszyłem bardzo spokojnie, kręciłem równe waty, lekko podkręcając na hopkach. Około 40 kilometra wyprzedziłem już wszystkich solo i bezpiecznie jechałem z przodu, powiększając przewagę. Tym razem organizator przygotował segment specjalny na 120 kilometrze trasy. Był to 35 km odcinek wokół jeziora Żarnowieckiego, na którym był do wygrania weekendowy pobyt w hotelu Mistral. Liczył się najlepszy czas, niezależnie czy ktoś jechał etapy czy ultra jak ja. Przyznam, że mocno celowałem w zgarnięcie tej nagrody. Miał to być prezent dla mojej Natalii.
Na około 70 kilometrze zaliczyłem punkt odżywczy. Zalałem wodę do bidonów z moją mieszanką izotoniku od Mondolab, wziąłem batona i bułkę i ruszyłem dalej. Jechało się naprawdę super, a tracking pokazywał, że stabilnie powiększam przewagę.
Segment specjalny.
Na 115 kilometrze już szykowałem się do segmentu. Jadłem regularnie, wg. planu. Nic mnie do tej pory nie zaskakiwało. Segment rozpoczynał się hopką, a dobrze wiedziałem, że Paweł Pieczka, też ma chrapkę na zgarnięcie nagrody. Mimo, że mój rower czasowy nie pomagał pod górę, to wiedziałem jak długi jest późniejszy odcinek płaski, na którym mój Speed Concept na pewno rozwinie skrzydła. Na płaskiej sekcji jechałem w okolicach 50km/h. Na koniec segmentu był jeszcze jeden bardzo stromy podjazd, na szczęście krótki, a więc nie sprawił mi większych trudności. Po skończeniu segmentu spojrzałem na Garmina, który pokazał trochę ponad 55 minut. Zobaczyłem od razu czas Pawła, który pobiłem o 2 minuty. Nagroda była moja!
No to do mety.
Wróciłem do poprzedniego zakładanego tempa jazdy i cały czas stabilnie powiększałem swoją przewagę. Miałem już około 20 kilometrów zapasu, a więc byłem bezpiecznym liderem wyścigu.
Tak leciał czas i kilometry, nic szczególnego się nie działo. Dojechałem do punktu odżywczego w Wicku. Tam też spotkałem Pawła Pieczkę, który ruszał około 30 minut przede mną, w wyścigu etapowym. Od razu mi pogratulował zwycięstwa na segmencie. Na punkcie napełniłem bidony, wziąłem coś do jedzenia i ruszyłem w dalszą drogę.
Góry na północy Polski?
Podzielę się z Tobą trochę tym jak jest na Kaszubach. Muszę przyznać, że wiedziałem jaki jest profil trasy, ale nie spodziewałem się, że będzie aż tak górzyście! Co chwilę podjazd, ukształtowanie terenu nie dawało odpocząć. A już podjazd pod Wierzycę? Niczym przełęcze w Górach Sowich. Byłem w szoku, naprawdę!
Około 220 kilometra zacząłem jechać pod mocny czołowy wiatr, a więc tempo jazdy trochę spadło. Mimo to kontrolowałem moc, tutaj wszystko grało. Było bardzo ciepło, a więc mimo punktów odżywczych, postanowiłem uzupełnić wodę w przydrożnym sklepie. Szybki 4 minutowy pit stop i ruszyłem dalej. Nie pamiętam gdzie dokładnie, ale na około 50 kilometrów przed końcem Kaszubskiego odcinka (328 km) wyprzedziłem Pawła Pieczkę i jechałem już samotnie do pierwszego dużego punktu w bazie ultramaratonu. Cały czas jechałem wg. planu. Nic mnie nie zaskakiwało, czułem się dobrze, „robiłem” założoną robotę!
W bazie ultramaratonu zameldowałem się zgodnie z planem, ok 17:30 czyli po 9,5h. Miałem listę zadań do wykonania. Zmiana szybki w moim kasku na okulary na noc, lampka na rower, bluza, szybka przekąska, napełnienie bidonów i w drogę. Postój krótki, zgodny z moją zasadą „nigdy nie siadam”. Lepiej jechać najwolniej jak się da i w trakcie jeść, niż się zatrzymać. A jeśli już w ogóle usiądziesz, to ze wstaniem może być problem.
Etap drugi – spokojnie przed siebie.
Ruszałem na 161 kilometrową rundę z przewagą ponad 30 kilometrów. A to teraz dopiero zaczynała się jazda, w której mój rower mógł się wykazać. Odcinek płaski, bo na takim dystansie ledwo 700 m w górę. Jechałem bardzo lekko, na liczniku mając ponad 38km/h. Niestety, jako jedynego uczestnika złapały mnie dwie burze. Na innych czekał już tylko mokry asfalt. Nie był to duży problem, nadal było ciepło, więc założyłem tylko kamizelkę na deszcz i kręciłem dalej. Spoglądałem jak jadą moi rywale. Przewagi miałem już blisko 40 kilometrów.
Nie ukrywam, że w tym momencie motywacja trochę mi spadła. Jechałem bezpiecznie swoje i wiedziałem, że przede mną jeszcze sporo godzin jazdy. Zrobiło się nudno… Cały czas było płasko, a więc na trasie również niewiele się działo. Zaliczyłem kolejny po drodze sklep, aby uzupełnić bidony. I tak „turlałem się” do mety/dużego punktu. Tym razem zameldowałem się ok 15-20 minut później niż planowałem (22:45). Byłem bardzo słabo zmotywowany.
Etap trzeci – wpadka po całości.
Na punkcie byłem trochę dłużej, lekko rozkojarzony, nie mogłem się zebrać. Ubrałem się cieplej, ale nie na cebulkę, bo w nocy prognozy pokazywały 10 stopni. Jak już ruszyłem, przypomniałem sobie, że zapomniałem nasmarować napęd. Kolejne 5 minut stracone. Zdarza się, ale dość duża przewaga dawała mi komfort.
Jak już ruszyłem czułem, że przeszywa mnie zimno, ale nie przejmowałem się tym za bardzo, bo byłem przekonany, że zaraz się rozgrzeje. Tym razem etap miał 151 km i około 1000 m w górę, a więc nadal dość płasko. Jechałem swoje, ale było mi chłodno. Naszła mnie myśl, że mogłem jednak zabrać kurtkę z bazy, ale cóż, trzeba jechać swoje. Po 30 kilometrach spojrzałem na tracking. Tomek Madzia i Marcin Celiński ruszyli na ostatni etap, a ja miałem nad nimi ponad 50 kilometrów przewagi. Bardzo bezpiecznie.
Pokonany przez zimno.
Taki mogłoby się wydawać doświadczony, a dałem solidną plamę. Niestety temperatura odczuwalna około północy oscylowała w granicach 1-2 stopnie. Nie dało się jechać szybko. Przeszywało mi klatkę piersiową, stopy i palce u dłoni. Było dramatycznie. Robiłem przerwy, aby odmarznąć. Dużo przerw. Gdy byłem w bezruchu nie było zimno, ale jadąc ponad 40 km/h przez leśne, asfaltowe ścieżki wiatr mnie przeszywał.
Na ok 100 kilometrów prze metą zobaczyłem czynną stację benzynową. Zatrzymałem się, kupiłem jakieś rękawice do spawania, kamizelki i inne śmieszne jak dla kolarza ubrania. Torebki po kanapkach z bazy i założyłem na stopy. Było lepiej, zupełnie nie aero, ale cały czas źle. Nie mogłem jechać więcej niż 30 kilometrów na godzinę, gdyż wiatr mnie tak przeszywał, że traciłem oddech. Trochę panikowałem, ale wiedziałem, że nikt mi nie pomoże.
Modliłem się teraz o podjazdy, bo (o zgrozo) wtedy było cieplej. Niestety profil tego odcinka zachęcał do szybkiego kręcenia, które mnie paraliżowało. Z drugiej strony czułem się super pod względem kondycji. Mimo 17 godzin jazdy mogłem kręcić mocno, nogi miałem dobre. Ciało lekko podmęczone, ale nadal było w stanie jechać w pozycji TT. Tu wszystko grało, nawet lepiej niż się spodziewałem. Jednak zimno mnie pokonywało.
Porzuciłem plan i walczyłem o dojazd do mety odliczając kilometry. Nie mogłem sobie wybaczyć, że nawaliłem. Jednak prognozy pogody, a realia to coś innego. Mogłem to przewidzieć i cieplej się ubrać.
Jechałem, jechałem, a raczej turlałem się. Pokonanie ostatniego odcinka zajęło mi prawie 2h dłużej niż planowałem. Na 500 metrów przed metą, już o świcie, zatrzymałem się aby zdjąć te śmieszne ciuchy i wjechać na metę wyglądając jak kolarz.
Meta!
Mój ostateczny czas 20:40. Czas był słaby, poniżej oczekiwań, choć akurat nie ma to większego znaczenia. Byłem zadowolony, bo jednak sprawdziłem pozycję przez blisko 21 godzin. Czułem się nadzwyczaj dobrze. Nogi cały czas mogły kręcić solidne waty. Tak jak zwykle po każdym ultra do tej pory nie mogłem się ruszyć, tym razem byłbym w stanie nadal jechać rowerem! Nie czułem żadnych oznak „zniszczenia”.
To było świetne! Pełen radości i uśmiechu posiedziałem trochę z organizatorami, po czym udałem się na zasłużoną kąpiel i odpoczynek.
Podsumowanie.
Za ten wyścig wystawiam sobie ocenę „4-„. Wygrałem i zgarnąłem segment, ale popełniłem duży i głupi błąd, za który zapłaciłem bardzo złym samopoczuciem i walką z zimnem. Gdyby nie to, napisałbym „easy peasy”, a tak? No cóż…
Jestem jednak bardzo zadowolony z tego, jak zachowało się moje ciało. Było w 100% gotowe, moje nogi cały czas kręciły dobrze. Rower też się spisał! To bardzo dobrze wróży przed głównym celem tego sezonu.
Tym razem relacja nie jest już tak dramatyczna, jak Cię do tego przyzwyczaiłem. Pomijając noc i wydłużony czas przejazdu, było tak, jak miało być.
Na koniec chciałbym bardzo, ale to bardzo podziękować organizatorom. Zrobili świetną robotę, punkty żywieniowe były bogato zaopatrzone, a ich zaangażowanie naprawdę robiło wrażenie. Baza ultramaratonu oraz nagrody – wszystko na najwyższym poziomie. Nie widziałem słabych punktów. Po prostu bardzo dobrze zorganizowany ultramaraton. Tak trzymać!
Dzięki i do następnego!
Damian Pazikowski