Czasem warto dojrzeć
Rekord Polski i Świata… Od czego mam zacząć? A może od czego nie zaczynać?
Nie, to nie będzie artykuł sponsorowany, napiszę Wam jak było i co myślę o mojej próbie, po przeszło 3 miesiącach od jej zakończenia. Na pewno moje odczucia były zupełnie inne jeszcze 2 miesiące temu. Ale niektóre tematy lubią dojrzewać wraz z nami. I ten dojrzał. Wreszcie jestem gotowy, aby opowiedzieć Wam co się ze mną stało 12 sierpnia 2023 roku w Przasnyszu.
Czy mój wynik to sukces czy porażka? Czy mam satysfakcję? Czy czuje radość w związku z organizacją tego wyzwania?
Postaram się rozbić całość na tzw. „okresy”, które miały wpływ na moją dyspozycję fizyczną i mentalną w dniu startu. Nie pozbawię Was też tych fantastycznych zdjęć, z których jestem naprawdę dumny. Ich autorem jest Damian Ługowski.

Tydzień przed
…a nawet 2 tygodnie przed
Był to dla mnie okres niezmiernie trudny. Na początku lipca, gdy zakończyłem pracę etatową i uznałem, że teraz skupię się na sobie, nie przewidziałem takiego biegu wydarzeń.
Dni pędziły jak oszalałe, a ja starałem się spiąć wszystko w całość. Wstawałem rano, zajmowałem się organizacją wydarzenia, leciałem bez przygotowania mentalnego na trening, wracałem i dalej załatwiałem sprawy organizacyjne. Papierki, wizyty w Przasnyszu, zgody, pozwolenia, social media… Była tego masa, a ja, w sumie nie wiem czemu, postanowiłem wziąć to tylko i wyłącznie na swoje barki. Wiele kwestii organizacyjnych nie wyszło, co dodatkowo potęgowało i tak już duży stres. Nie byłem na niego gotowy.
Oczywiście miałem wsparcie najbliższej mi Natalii i mojego przyjaciela Jacka, którzy pomagali na ile mogli, ale dopiero wtedy zrozumiałem co to znaczy zorganizować imprezę sportową, nawet tak niewielką i nieoficjalną. Po tym wszystkim zapłacenie 500 zł wpisowego za ultramaraton już nie budzi zdziwienia, a raczej daje ulgę, że to nie ja muszę to organizować.



Po próbie powiedziałem, że „w ostatnim miesiącu mało było roweru, a dużo pompowania balonika”. Tak, powiedziałem i tak naprawdę było. Żałowałem tego bardzo, bo w opinii wielu osób to powinien być tzw. okres „chillout’u”, a nie załatwiania spraw, nawet tak drobnych jak sposób rozstawienia słupków na wjazdach.

Czy się tłumaczę?
Może trochę tak. Choć bardziej mam po prostu ochotę napisać Wam jak było. Ostatnie 2 dni to już paniczny stres i roztrzęsienie czy na pewno spakowałem wszystko do busa. Miałem 4 „checklist’y”, które odczytywałem średnio co dwie godziny, a mimo to nie miałem nadal tej pewności. Nie mogłem jej mieć, ale perfekcjonizm nakazywał…
Gdy wreszcie dzień przed próbą wsiedliśmy z Natalią do auta i ruszyliśmy do Przasnysza wszystko puściło i wreszcie poczułem wewnętrzny spokój. Nic już nie mogłem zmienić. Niestety został tylko jeden, niecały dzień, a to zdecydowanie za mało, aby poukładać sobie wszystko w głowie.

Zabrakło mi czasu, aby obmyślić strategię i wewnętrznie zaakceptować nadchodzące wyzwanie. Czy jednak udało mi się te myśli pokonać? O tym poniżej!

Dzień próby
Nocowaliśmy w Dworze Karwacz. To naprawdę super obiekt ze świetnym jedzeniem. Z tego miejsca ogromne podziękowania dla właściciela, dzięki któremu dostaliśmy najlepszy pokój na trzy dni. Spałem ponad dziewięć godzin, to chyba mój rekord przed ultramaratonem. Niby poprzedni akapit sugeruje, że nie było najlepiej, ale jednak wszystko pozornie się układało.




Natalia rano pojechała rozstawiać miasteczko zawodów, a ja zostałem sam ze swoimi myślami. Oj myślałem, dużo myślałem. Głównie co ja tu robię, po co tu jestem i czy rzeczywiście chce mi się walczyć z ekstremalnym bólem przez dwadzieścia cztery godziny. Tak ogólnie to się tym nie przejmowałem, gdyż mam podobne myśli przed każdym ultramaratonem. Jednak tym razem coś więcej siedziało mi z tyłu głowy, jakaś dziwna niepewność.
Doskonale pamiętam wszystkie czynności, które wykonywałem rano. Nagrywałem bardzo dużo materiałów na media społecznościowe. Czułem wtedy bliskość z ludźmi i niepokój trochę znikał. Niestety za chwilę stres ponownie mnie zjadał, dosłownie każdą cząstkę mojego ciała.



Zapytacie dlaczego?
Sam długo o tym myślałem, a teraz już wiem. Do tej pory gdy startowałem w ultramaratonach, rywalizowałem głównie z innymi kolarzami. Czy dojadę, czy nie – nikt nie zwróci na to uwagi, bo poza mną jedzie masa innych zawodników. Tutaj wszystkie oczy były skierowane na mnie. Ja zaczynałem, ja jechałem i ja kończyłem tę próbę. Sztab ludzi miał pracować na mnie. Zawsze myślałem, że to budujące. Jednak jest to błędne myślenie. To nie buduje, a wywołuje potężną presję i strach.

Nie będę zaprzeczał, że się bałem. Boję się zawsze, głównie… przegrać. Może pomyślicie, że to płytkie, ale taki już jestem. Nie ukrywam swoich emocji, widać je jak na dłoni. Strach przed porażką jest mi bliski, szczególnie jeśli bezkompromisowo poświęcam rok pracy – na ten jeden cel, na ten jeden dzień, na te dwadzieścia cztery godziny.

O 14:00 podjechałem rowerem z hotelu na miejsce startu. Wszystko było już gotowe. Było mnóstwo znajomych i okolicznych mieszkańców.
Maciek, mój Trener wziął mnie na rozmowę i powiedział „że już wygrałem”, zrobiłem wszystko co mogłem, a teraz czas postawić tzw. kropkę nad i. Muszę przyznać, że te słowa przeleciały przeze mnie jak… biegunka. Nie potrafiłem ich zrozumieć, zaakceptować i przetworzyć. Miałem w głowie tylko to, że czekają mnie dwadzieścia cztery godziny bólu. Bólu, na który ja tak czekałem, a teraz go nie chce. W co ja się w ogóle wpakowałem??!!




O 14:45 wiedziałem już, że brakuje mi przygotowania mentalnego. To był fakt – nie chciałem tego robić. Nie chciałem jechać na rowerze, nie chciałem pobić rekordu. Nie chciałem nawet o tym mówić.
Pozostawało tylko jedno kluczowe pytanie. Czy nogi i samodyscyplina pokonają uginającą się pod naporem czarnych myśli głowę?

Chciałem w to wierzyć. Mimo wszystko nie żartowałem, pisząc, że wolę skończyć w karetce niż się poddać. Poza przegraną, panicznie boję się poddać.
Sylwia, moja mentorka w ultra, kiedyś powiedziała mi pewne mądre słowa, które jak mantrę powtarzałem sobie co jakiś czas, przez tą dobę – „Jak raz się poddasz, to potem będzie to łatwiejsze.” Nie chciałem się poddać i wiem, że moja głowa nigdy nie będzie zdolna przerwać nawet najbardziej bolesnego wysiłku.
Z tego jestem naprawdę dumny i uważam to za mój największy kolarski atut.

Wybiła 15:00

Stanąłem na starcie i ruszyłem. Strach nie odpuścił, nastawienie się nie zmieniło. „Zrobić i już” – taka myśl dudniła w mojej głowie. Doping był ogromny. Tak o nim marzyłem, a jednak… nie czułem tej adrenaliny. Od startu jechałem swoje, utrzymywałem średnio 265W.

Co 30 minut żywienie – banan/żel/własnoręcznie robione kulki mocy i co najmniej 1 butelka mojej mieszanki do bidonów. Tu wszystko grało, wiedziałem co i jak jeść. Byłem gotowy od strony układu pokarmowego. Przygotowanie fizyczne również było w punkt, czułem się wypoczęty, nogi były dobre, a mięśnie przyjemnie odpowiadały na każdy ruch korbą.

Pogoda, bo o niej zwykle powstają elaboraty – ciepło/zimno/wietrznie… Nie tym razem moi drodzy, bo pogodę miałem idealną. Było ciepło na tyle, że się nie przegrzewałem, dodatkowo trafiłem na bezwietrzny dzień, chyba jeden na miliard w okolicy przasnyskiego lotniska. Zatem ucinając ten temat – warunki pogodowe były idealne.

Pamiętam jeden moment, gdy podjechał do mnie Damian (fotograf). Wtedy się uśmiechnąłem, a była to około czwarta godzina jazdy. Pomyślałem wtedy „jest fajnie”. Niestety było to dość krótkie odczucie. Powoli zaczęła zapadać noc, a moja prędkość zaczęła spadać. To swoją drogą ciekawe zjawisko. Niby moc jest ok, a w ciemności mamy złudzenie, że jedziemy szybko. Tymczasem prędkość spada.


Mimo to, cały czas miałem średnią prędkość powyżej 41 km/h, a moc była równa, w okolicach 265W. I tak to leciało aż do przekroczenia pierwszych 300 km. Zaliczyłem wtedy pierwszy przystanek na „toaletę” i osiągnąłem też pierwszy cel, ustanowiłem rekord Polski na 300km i uplasowałem się na trzecim miejscu na świecie, z niewielką stratą do drugiego miejsca.
Niestety nocą prędkość nadal spadała. Zrobiło się zimno, a ja poczułem pierwsze oznaki słabości. Kryzys w końcu nadszedł, spodziewałem się go. Przełamałem to i dalej robiłem swoje. Najpierw dwanaście godzin, potem pięćset kilometrów – kolejne dwa cele odhaczone. Kolejne dwa Rekordy Polski oraz trzecie wyniki na kuli ziemskiej.

I wtedy mnie uderzyło… Bardzo mocno
Kolejny cel był oddalony o prawie dwanaście godzin, czyli na koniec próby. Nie było po drodze żadnych rekordów, była tylko czysta jazda. Wtedy głowa zaczęła poważnie szwankować.
Nie potrafiłem uciąć tych myśli, atakowały mnie ze wszystkich stron – „jeszcze tak daleko, a Ty jesteś tak zmęczony”. Odpychałem je bezskutecznie. Wkradło się mocne rozdrażnienie i dodatkowo „ukochany” blok apetytu. Nie chciałem jeść, mimo, że chłopaki mnie namawiali. Piłem z przymusu, a jadłem tylko żele.


Pamiętam taki moment, już świtało, a ja krzyczałem do chłopaków z busa „to koniec, nie chce już”, oni odpowiadali „dajesz, nie pierd….”. W końcu powiedziałem kilka bardzo nieprzyjemnych słów do Maćka, za które potem oczywiście przeprosiłem.
Maciek dobry miesiąc nie mógł się otrząsnąć. Była to jego pierwsza styczność z tzw. „zniszczeniem” w ultra, do którego dołożył cegiełkę. Taka była jego rola – gdy ja odmawiam, on mnie zmusza. Najtrudniejsza rola w całej próbie, jednak tylko on, miał podobną motywację do mojej. Od samego początku liczył się tylko wynik. Nie ja i moje odczucia.

W tamtym momencie Maciek powiedział „Damian, robisz te kółko i kończymy”. Pomyślałem, że przycisnę, w końcu to raptem pięć kilometrów. Okazało się, że jak przycisnąłem, zacząłem znowu jechać docelowym tempem, moc wróciła, wszystko grało. I tak, to była jego strategia, za nic nie pozwoliłby mi przerwać.
Głowa…
Po tym kółku były kolejne, kolejne i kolejne. Dobre dwie czy trzy godziny jechałem równym, mocnym tempem, jednak co jakiś czas notowałem coraz to częstsze i mocniejsze kryzysy mentalne. Był płacz, lament i szlochanie. Organizm odrzucał wysiłek… a może odrzucała go głowa?

Raz zatrzymałem się w bazie, z której już nie chciałem ruszyć. Całe szczęście Maciek mnie wypchnął. W bazie była Natalia, i to był błąd. Teraz już wiem, że to dla mnie zbyt dużo emocji. Potem zatrzymywaliśmy się już po drugiej stronie pętli.

Od około dziewiętnastej godziny zatrzymywałem się średnio co 5 kółek. To było żenujące. Nie chciałem jechać, miałem problem z zejściem z roweru, organizm był zniszczony, a głowa przestała funkcjonować. Finalnie miałem ponad 90 minut przerw. Żałuje, bo to mogło się przełożyć na złamanie granicy 900 kilometrów.


Byłem sfrustrowany do tego stopnia, że z auta padł komunikat do bazy, aby nie kibicować. Byłem załamany wynikiem i sposobem jazdy. Rozładowywałem emocje na wszystkim i wszystkich.

Było tego więcej, ale oszczędzę Wam tych „wstydliwych” szczegółów, a przejdę do czegoś co odmieniło losy tej próby.

14:49:56
Dziwny tytuł akapitu, prawda? Dokładnie o tej godzinie zakończyłem swoją próbę. Ostatni raz zsiadłem wtedy z roweru i jak widać na zdjęciach, wyglądałem jak trup.




Wynik 861 km, jak już wiecie, nie był dla mnie „zachwycający”. I to bardzo… delikatne określenie.
Mimo 4 rekordów Polski (m. in. poprawiony o prawie czterdzieści kilometrów wynik Pawła Miłkowskiego) i trzeciego wyniku na ziemi byłem rozczarowany. W dniu próby celowałem w około 960 kilometrów i wiem, że tego dnia byłem na to gotowy. Nie udało się. Przegrałem to w głowie.

Co się udało?
Gdy zsiadłem z roweru, odwróciłem się i zobaczyłem prawie 200 osób, które stoją, biją brawa i skandują – „rekordzista Damian!”. W tej chwili wszystkie negatywne myśli wyparowały. Byłem dumny, byłem szczęśliwy, czułem wielką radość!

Dopiero niedawno uzmysłowiłem sobie, że spełniłem swoje marzenie. Jako mały dzieciak, leżąc w łóżku przed snem, marzyłem. Marzyłem o tej chwili. Nie potrafię opisać tego słowami. Wszyscy Ci ludzie są tu dla mnie. Gdy to piszę, lecą mi łzy, a ciarki przechodzą po plecach. DOSŁOWNIE.

To był ten moment, w którym podniosłem głowę do góry i po prostu byłem z siebie dumny (nawet wtedy nie będąc tego świadomym). Zrobiłem ogromne wrażenie na lokalnej społeczności i znajomych. Wszyscy mi gratulowali.



Potrzebowałem prawie 3 miesięcy, aby zrozumieć, że to nie była porażka, a ogromny sukces.
Sukces, który sprawia, że z podniesioną głową patrzę w przyszłość, cały czas się rozwijam (to dopiero mój 3 rok ultrakolarstwa), jestem gotowy na kolejne wyzwania, a świat stoi przede mną otworem.

Podczas tej imprezy stało się też coś innego, równie cudownego. Poznałem masę pełnych radości i energii ludzi, którzy wspierali mnie na każdym kroku. Te przyjaźnie nigdy nie znikną i upłyną lata, zanim będę w stanie się odwdzięczyć.

Plany startowe na 2024
Mistrzostwa Europy i Świata to moje cele na następny rok.
Długo nad nimi myślałem, nie wiedząc jaki kierunek obrać. Radziłem się bardziej doświadczonych osób i teraz już wiem, że to jest ten moment, w którym muszę przekroczyć granicę kraju. Dosłownie.

W roku 2024 stanę na starcie:
- Mistrzostw Europy w jeździe 24H, które odbędą się w 7 czerwca, w Chorwacji.
- Mistrzostw Świata w jeździe 24H, które odbędą się najprawdopodobniej 1 listopada, w Stanach Zjednoczonych.
Mając już doświadczenie i znając swoje możliwości, powalczę tam o najwyższe trofea i tylko taki cel mi przyświeca. Tym razem „nie celuję w chmury”. Chcę zostać Mistrzem Europy i Świata.
Mam nadzieję, że wiele Wam oraz sobie wyjaśniłem. I jednego możecie być pewni.
13 sierpnia 2023 o godzinie 14.50 osiągnąłem ogromny sukces, z którego jestem dumny i nikt nigdy nie będzie mógł tego zakwestionować.