Atakujemy ultramaraton w Małopolsce.
Małopolska czyli góry i ultramaraton, to jest mój świat. Od samego początku ten wyścig był dla mnie celem sezonu. To tutaj właśnie miałem zaprezentować jak najlepszą formę startową.
Małopolska 500-ka to wyścig organizowany przez klub KS Aquila Peleton Wadowice.
500 km po górach, gdzie przewyższenia zwykle przekraczają 5000 m, w tym roku było to około 5300 m.
Sama trasa, jej malowniczość, jak pisałem w poprzedniej relacji, ginie w ogniu wysiłku jaki się podejmuje. Dlatego załączam link do strony organizatora, gdzie można obejrzeć i poczytać o trasie, po której przebiegał ultramaraton.
Tyle tytułem wstępu.
Cel, cele, plany, rozważania…
Tym razem inaczej. Na maraton podróżnika i pierścień tysiąca jezior jechałem zupełnie bez oczekiwań. Ukończyć bez defektów, takie było główne założenie. Wyścigi jednak potoczyły się… fantastycznie.
Na ultramaraton Małopolską 500-kę, może i to zabrzmi dumnie, jechałem wygrać i pobić rekord czasu przejazdy trasy. Kilka dni wcześniej dokładnie analizowałem trasę, konkurentów i wiedziałem z czym się mierzę. Cel nie był łatwy, ale realny. W końcu to góry, a w górach czuję się najlepiej.
Startowałem z samego końca stawki (ze względu na zdobyte punkty na pierścieniu), a plan był prosty, „złapać” wszystkim do drugiego punktu kontrolnego (ok. 130 km) i obserwować wyścig, zachowując bezpieczną przewagę.
Nie był to plan prosty, bo wymagał ode mnie bardzo mocnego początku, za który jak zwykle zapłaciłem.
Dodam tylko, że tym razem towarzyszyła mi potężna motywacja w postaci obecności mojej Żony Natalii, która przyjechała ze mną i miała oczekiwać mnie na mecie. Wiedziałem, że jestem w stanie przetrwać wszystko dla momentu, aby przekroczyć metę jako pierwszy.
Dzień startu.
Poranek.
Startowałem o 7.36. Organizator sugerował, aby najlepiej być o 7 rano.
Pobudka o 5.20, śniadanie i przygotowanie. To jest ten moment gdy stres zaczyna powoli zanikać, a włącza się zadaniowość. Nie myślę – po prostu robię.
Przed 7.00 pojechałem rowerem na start, było to w zasadzie 5 kilometrów po płaskim terenie, więc taka rozgrzewka jest jak najbardziej wskazana. Na miejscu pogadałem chwilę ze znajomymi, których poznałem na pierścieniu, zamontowałem gps no i w drogę.
Nadeszła 7.36, start!
Pierwsze kilometry.
W tym roku organizator zapewnił nam bardzo przyjemny początek (Pozdrawiam Artura ;-D ). Od początku góry. Zaczęliśmy ściankami, a płasko miało być dopiero po dużym punkcie kontrolnym (ok. połowa dystansu trasy).
Początek był dla mnie bardzo ciężki, wiedziałem, że muszę jechać bardzo mocno, aby skutecznie przesuwać się do przodu. Poczułem, że może i moje nogi są mocne i wypoczęte, ale nie było to „to samo” co na pierścieniu. Tak jakby cały organizm czuł trudy poprzedniego wyścigu.
Mimo to przesuwałem się wg. planu cały czas do przodu. Pierwszy punkt kontrolny bardzo szybki, kilka minut i już mnie nie było no i lecimy dalej. W okolicach Nowego Targu minąłem ostatniego uczestnika, Łukasza Marchewkę, a więc cel zrealizowałem, wyprzedziłem wszystkich.
A więc dalej w ten ultramaraton…
Nie ukrywam, że korzystając z telefonu, cały czas obserwowałem stawkę i widziałem, że moja przewaga się znacznie powiększa. To dodawało otuchy, ale głowa zaczęła szwankować. W takich chwilach dobrze jest mieć pomiar mocy. Zwykle nie patrzę na niego na wyścigu, żeby się dodatkowo nie stresować, ale tym razem się przydał.
Czułem, że pod każdą górę jestem bardzo słaby, mimo to cyferki pokazywały, że jadę jak trzeba. Jeśli pod górę potrafiłem utrzymać 300w, to znaczy, że nogi kręcą, a głowa wysyła mi błędne sygnały. Drugim sygnałem był fakt, że cały czas powiększałem przewagę. A więc zakończyłem te „rozważania” i wziąłem się do pracy.
Duży punkt kontrolny ultramaratonu. Dojechałem do niego wiedząc, że mam bardzo dobry czas (poniżej 8h), a właśnie skończyły się góry i teraz zrobi się znacznie szybciej. Chłopaki z punktu już byli gotowi przygotować mi obiad, zupa została nalana, ale ja im mówię, że dziękuje, nie mam czasu na jedzenie! Napełniłem bidony, kanapka do ręki, coś na szybko do kieszonki i w drogę.
Kryzysy, tutaj ich nie wymieniam jako osobnego „podpunktu”. Nie ukrywam, że od 200 kilometra były ciągle. Troszkę lepiej robiło się po każdym punkcie kontrolnym, ale po kilku kilometrach znowu to samo. Lekkie dreszcze, nieprzyjemne uczucie na żołądku, odruchy… wiadomo jakie. Ja już wiedziałem, że znowu płacę za początek i raczej tak będzie do samego końca. Pozostało się tylko z tym pogodzić i jechać swoje.
Bardzo dużo osób pisało do mnie, dodając słowy otuchy, sugerując, że „rozwalam” konkurencję, nie ukrywam, że to była ta cegiełka bez której nie byłbym w stanie jechać dalej. Wiele osób śledziło „kropki”: Natalia, moi rodzice i rodzina, nie chciałem nikogo zawieźć. Czasem nawet najdrobniejsza rzecz potrafi sprawić, że zrezygnujesz czy przyspieszysz. I jak to ja, trochę sobie popłakałem, trochę się po użalałem nad swoim losem, trochę krzyków bezsilności, ale jechałem dalej. Ultras nie jest nieśmiertelny i nigdy nie będzie.
Noc, burza, Oświęcim…
Jakoś szło, inni traktowali by to jako tragiczny stan, a dla mnie był akceptowalny. Mogłem czuć się beznadziejnie, ale jeśli cyferki się zgadzały to nie było dyskusji.
Nic nie wspominałem dotąd o burzach. Prognozy szacowane przed wyścigiem sprawiły, że wielu kolarzy zrezygnowało ze startu. Ja miałem szczęście, większość czasu zdążałem być przed burzami, inni nie mieli tyle szczęścia.
Gdy ruszyłem z punktu kontrolnego na 388 kilometrze usłyszałem grzmot. Spojrzałem w lewo.. Potem w prawo… No tak, szczęście się skończyło. Do ostatniego punktu kontrolnego jechałem w ścianie deszczu. Czułem się jak na dyskotece, co 5s grzmot, robiło się jasno i to jeszcze bardzo blisko mnie. Burz się nie boje i nigdy nie bałem, ale tym razem miałem pełne… spodenki. Wydawało mi się, że znalazłem się w epicentrum tego tsunami. Dodatkowo wszystko potęgował strach, że jeśli teraz złapie gumę, to powodzenie jej wymiany w takich warunkach jest… zerowe.
Gdybym był dawnym sobą zacząłbym panikować, ale ultramaraton podróżnika, który przejechałem z Mariuszem wiele mnie nauczył. Skoncentrowałem się na dojechaniu do ostatniego punktu na 424 kilometrze trasy. Panika zniknęła.
Gdy zajechałem na punkt, byłem cały mokry. Celowo się nie przebierałem, wiedziałem, że zrobię to na punkcie. No i tutaj wygrał rozsądek. Na tym punkcie „zmarnowałem” ponad 30 minut. Wiedziałem, że mam około 40 kilometrów przewagi nad resztą stawki i lepiej trochę przeczekać, ogrzać się, zjeść coś ciepłego niż dalej przeć do przodu. Gdy ruszyłem jechałem tylko kilka kilometrów w deszczu, potem pozostały już tylko grzmoty, od których wyraźnie się oddalałem. Poza tym poczułem się świetnie. Zregenerowałem, nogi odżyły i mogłem znów kręcić mocno.
Mimo, że porzuciłem cel pobicia rekordu trasy, wiedziałem, że była to właściwa decyzja.
Dalsze kilometry mijały… naprawdę fajnie, chyba okres 440-505km był najprzyjemniejszym z całej trasy. No może poza drobnym szczegółem… Przejazd nocą, wśród grzmotów, obok obozu koncentracyjnego… No… nogi od razu zaczęły mocno kręcić.
Meta, meta, meta!!!!!
Tak!
Gdy przekroczyłem 500 kilometrów, wiedziałem, że wygrałem, wreszcie byłem w stanie w to uwierzyć. Gdyby zdarzył się defekt, rzuciłbym rower w krzaki i biegł do mety.
Spojrzałem jeszcze raz na Garmina i rekord trasy był możliwy. Ostatnie 5 kilometrów przycisnąłem i zameldowałem się na mecie z czasem 16.43, czyli minutę lepiej niż zeszłoroczne rezultaty. Oba cele, które sobie założyłem na ten ultramaraton zrealizowane.
Nie będę opisywał jakie to było uczucie przekroczyć metę i rzucić się w objęcia najbliższej osoby.
Niech Wam wystarczy, że czułem się fantastycznie, a na ten sukces pracowałem cały rok.
Na miejscu udzieliłem krótkiego wywiadu, posiedziałem jeszcze trochę z organizatorami, zjadłem kilka dań z grilla i poczekałem na kolejną dwójkę kolarzy, która zamknęła podium.
Ukłony dla organizatora, że zrobił dekorację od razu. Zdjęcia w nocy może i nie są tak piękne, ale uwierzcie mi, po takim wyścigu chce się po prostu odpocząć.
![](https://na-osi.pl/wp-content/uploads/2021/07/M500_2021_500km_wyniki_Generalna-1-791x1024.jpg)
Podziękowania dla organizatora!
Bez nich tej imprezy by nie było. KS Aquila Peleton Wadowice, dziękuje za świetną organizację, mimo niskiej frekwencji. Stanęliście na wysokości zadania. Na punktach niczego nie brakowało, od technicznej strony strony trasa została sprawdzona, nie było niespodzianek. Na uwagę zasługuje również obsługa na punktach. Chłopaki napełniali nam bidony, informowali o klasyfikacji, można było naprawdę zobaczyć energię towarzyszącą temu wydarzeniu. Jeszcze raz dzięki!
I tak, wrócę tu za rok… i za rok… i za rok. Warto!
Damian Pazikowski
Ultrakolarz