Kilka słów wstępu (od redaktora).
Sezon ultra rozpoczął się na dobre. Pierwszy ultramaraton z cyklu Pucharu Polski odbył się w długi weekend majowy. Zjechała się prawie cała „śmietanka” kolarzy, szczególnie że Piękny Wschód jest kwalifikacją do najbardziej prestiżowego Bałtyk – Bieszczady Tour 1008km.
Wystartowało 3 naszych reprezentantów, w tym Sylwia, która debiutowała w kategorii SOLO. Kategoria SOLO to nic innego jak samotne przemierzenia kilometrów ultramaratonu. Należy zachować minimum 100m odległości od innych kolarzy.
Wiele relacji dotyczących wyścigów ultra możecie znaleźć na naszym blogu.
Jesteście gotowi na relację z Sylwii z tej wielogodzinnej jazdy po okolicach lubelszczyzny..?
Zatem ultra!
Ultra Solo – pierwsze koty za płoty.
Moja przygoda z kolarstwem nie jest może zbyt długa, bo trwa mniej więcej od czterech lata, jednak dosyć szybko zaczęłam jeździć dystanse ultra . Od początku 2019 roku do końca 2021 zaliczyłam podczas zawodów w ultrakolarstwie szosowym cztery 500-setki, dwie 600-setki, oraz jeden tysiąc kilometrów. Wszystko w formule non-stop i wszystko w jeździe grupowej czyli kategorii Open.
W roku 2020 wygrałam cykl zawodów nazywany „Pucharem Polski w ultramaratonach kolarskich” w kategorii kobiet open. Było to dla mnie zaskakujące ponieważ nie przygotowywałam się jakoś szczególnie. Po prostu po wygraniu dwóch pierwszych zawodów z serii nagle stałam się faworytką i już nie wypadało nie wygrać kolejnych.
Był to bardzo intensywny okres gdyż przez pandemię zawody zostały tak poprzesuwane, że w ciągu dziewięciu tygodni musieliśmy przejechać pięć ultramaratonów. Mimo wszystko bardzo miło wspominam ten czas.


Rok 2021.
Ubiegły rok poświęciłam rodzinie i regeneracji ale już na jesieni zaczął rodzić mi się w głowie pomysł aby spróbować sił w startach solo, również w Pucharze Polski. Poprzeczka poszła do góry.
Tym razem jednak postanowiłam przygotować się pod okiem specjalistów czyli trenera i dietetyka. Swoją pomoc zaoferowali mi Maciej i Damian z Na Osi – Kolarska Przestrzeń i od jesieni zaczęliśmy razem pracować.


Ultra Piękny Wschód 527km 2022.
W weekend majówkowy przyszedł czas na sprawdzenie naszej pracy czyli start w ultramaratonie Piękny Wschód, 527 km ze startem i metą w Parczewie. Był to mój trzeci start w Pięknym Wschodzie. W kwietniu 2019 roku debiutowałam w ultra właśnie na tych zawodach, nie mając jeszcze wtedy świadomości, że właśnie w tę stronę rozwinie się moje hobby. Wówczas całą trasę przejechałam z dwójką znajomych w tempie rekreacyjnym i czasie 29h 59min. W kolejnym roku, starając się już o jak najwyższą liczbę punktów w Pucharze Polski, zawody ukończyłam w czasie 17h 40 min.
Nigdy wcześniej nie przejechałam 500 km solo ale po cichu liczyłam, że zmieszczę się w czasie poniżej 20h. Strategia była taka aby jechać w swoim tempie, pilnować jedzenia na trasie i ograniczać postoje do minimum.
Startując w open, miałam zawsze dosyć wczesne godziny startu. Zawodnicy kategorii solo startują na końcu. Start mojej grupy wyznaczony był na godzinę 10.30, pasowało mi to bo wyspałam się i było już trochę cieplej, coś około 15 st.
Startowaliśmy w pięć osób i zgodnie z regulaminem mieliśmy 7 kilometrów na to aby rozdzielić się do odległości minimum 100 metrów. Trójka z naszej grupy pojechała do przody, dziewczyna której nie znałam, kolega Krzysztof z warszawskiej grupy SzoSza i ja. Nieznajoma od początku zaczęła dosyć szybko jechać, co wyprzedzający mnie Krzysztof skomentował z uśmiechem, że konkurencja mi odjeżdża. Zdążyłam tylko odpowiedzieć, że to wyścig na 500 kilometrów a nie 50, pożyczyliśmy sobie bezpiecznej drogi i Krzysztof również pojechał do przodu.


No to Solo…
Zaczęła się moja solowa przygoda, ułożyłam się na lemondce i zaczęłam się wkręcać w swoje tempo. Po kilku kilometrach wyprzedziłam dziewczynę z mojej grupy a Krzysztof zaczął się coraz bardziej oddalać. Później wyprzedziło mnie kilku chłopaków, którzy startowali po mnie, za każdym razem miło pozdrawiając, ja wyprzedziłam jakiegoś nieszczęśnika który złapał gumę i tak mijały kolejne kilometry. Jechało mi się dobrze, droga była prosta a asfalt gładki choć czułam, że wiatr nie sprzyja. Nie patrzyłam ani na prędkość ani na moc tylko drogę przed sobą.
Zastanawiałam się też na którym kilometrze wyprzedzi mnie Damian, mój dietetyk, który również startował w zawodach, w ostatniej grupie tzw. grupie śmierci ;). Stało się to niedaleko pierwszego punktu kontrolnego. Kiedy wjeżdżałam na teren OSiRu w Miedzyrzecu Podlaskim Damian już odjeżdżał. Tu nastąpiło rozczarowanie bo liczyłam na kanapki a były tylko drożdżówki do tego polane lukrem, nie było mowy aby schować prowiant do kieszonki, trzeba było zjeść na miejscu i umyć ręce. Wszystkie czynności na punkcie czyli podbicie karty, napełnienie bidonów i posilenie się poszły mi sprawnie. Już po 6 minutach byłam znowu na trasie. Do następnego punktu kontrolnego było 100 kilometrów, najdłuższy odcinek. Skupiałam się żeby równo kręcić, jeść i pić. Było dobrze chociaż w pewnym momencie zaczęłam czuć, że coś mnie ciągnie w prawym pośladku, zbagatelizowałam to jednak i dalej kręciłam.
Drugi punkt kontrolny.
Kiedy wjechałam na drugi punkt kontrolny zdziwiłam się, że jest tam tak dużo osób, również z open, niektórzy rozłożeni na trawie robili sobie piknik. Tu również nie było kanapek ale drożdżówki, na szczęście bez lukru. Załatwiłam formalności, napełniłam bidony, złapałam bułkę, wsiadłam na rower i ruszyłam w dalszą drogę. Całość zajęła mi kolejnych 6 minut.
Nawigacja szwankuje..
Odcinek do Józefowa, trzeciego punktu, biegnie drogą wzdłuż Wisły, bardzo lubię tam jeździć szczególnie jak wiatr wieje w plecy, tak było tym razem. Mijałam kolejne grupy i odliczałam ile kilometrów mam do następnego punktu, zastanawiając się dlaczego ten prawy pośladek ciągnie mnie coraz bardziej. Niedaleko trzeciego punktu kontrolnego zauważyłam, że coś dziwnego dzieje się z moją nawigacją, najpierw wyłączyły się czujniki a później całe urządzenie. Zostałam bez trasy bo recovering ride trwał i trwał. Na szczęście inni zawodnicy wyjeżdzający z punktu pokierowali mnie do niego.
Ponieważ był to już 250 kilometr i żadnego wytrawnego jedzenia do tej pory postanowiłam, że tu zjem ciepły posiłek, tym bardziej, że dostałam informację, że mam przewagę nad kolejną zawodniczką solo. Miałam do wyboru pieczeń w sosie z kaszą gryczaną lub zupę pomidorową z makaronem. Zjadłam dwie miski makaronu polanego odrobiną zupy. Dzień chylił się ku końcowi więc stwierdziłam, że trzeba dołożyć kolejną warstwę ubrania i założyć nogawki. Na tym punkcie straciłam najwięcej czasu. Na szczęście nawigacja znowu zaczęła działać więc pokrzepiona ruszyłam dalej.

Wjeżdżam z kontuzją w noc.
Start z punktu kiedy jest już chłodno to bardzo nieprzyjemny moment bo jest bardzo zimno, mój sposób na to to po prostu mocniej depnąć. Kiedy zaczęłam mocniej jechać poczułam silny ból biegnący od pośladka przez całą nogę. Zaniepokoiło mnie to bardzo ale ponieważ po zmianie pozycji, na górny chwyt było lepiej to kręciłam dalej. Kiedy ból się nasilał to próbowałam szukać innej pozycji i tak zaczęła się moja droga przez mękę.
Dojazd do trzechsetnego kilometra zajął mi dokładnie 11 godzin, to był mój rekord, wynik lepszy o godzinę ale miałam świadomość, że nie będę już w stanie utrzymać tempa ze względu na kontuzję, narastające zmęczenie i zimno.
Kontuzja się nasila, a cel się oddala.
Na kolejnym punkcie byłam tuż przed godz. 23 wypiłam tam kawę, zjadłam bułkę, zamieniłam słówko ze znajomymi, zadzwoniłam do męża, który cały czas śledził moją kropkę, żeby już poszedł spać, bo co ma być to będzie. Tam też ubrałam się w bluzę i pojechałam dalej. Ból nie ustąpił ale gdy jechałam trzymając kierownice w górnym chwycie to dało się kręcić, niestety prędkość mocno mi spadała. Pożegnałam się z marzeniem czasu poniżej 20 h ale zadanie trzeba było wykonać.
Kiedy zapada noc i jedzie się samemu to bardzo pokrzepiające są światełka migające w oddali. Bez tych światełek byłoby bardzo smutno. Więc goniłam za nimi, tak mi się wydawało że goniłam bo jak spoglądałam na licznik to czasami miałam prędkość 23km/h ale były też momenty szybsze, szczególnie jak goniły mnie psy 😉
Coraz bliżej mety.
Na przedostatnim punkcie Pan z obsługi namówił mnie na żurek, w zasadzie mój posiłek składał się z trzech kromek chleba, które popiłam żurkiem (bez kiełbasy!). W sumie to jestem mu wdzięczna bo trochę się rozgrałam i humor mi się poprawił, nawet sobie trochę pożartowaliśmy o szalonych babach co jeżdżą po świecie na rowerze zamiast siedzieć w domu i męża doglądać 😉
W drodze do ostatniego punktu po raz drugi zawiesiła mi się nawigacja. Ale z pomocą przyszły mi światełka. Miałam takie dwa przed sobą i dopóki nie odzyskałam trasy kierowałam się światełkami.
Ostatnia „prosta”
Odcinek trasy od ostatniego punktu do mety to przede wszystkim zimo (ok. 1 st) a później wraz z wschodzącym słońcem też mgły i wilgoć, czyli jeszcze większe zimo, no i rozładowanie nawigacji. Na szczęście do Parczewa zostało już tylko ok. 30 km prostej drogi więc z pomocą telefonu udało się dojechać na metę.

Kilka po wyścigowych ultra doświadczeń.
Z każdej ultra jazdy przywożę jakieś nowe doświadczenia, z tej również – przede wszystkim: nie ładować lampki jeśli już nie będzie potrzebna, bo może zabraknąć prądu w powerbanku do naładowania nawigacji. Nie zmieniać nic w rowerze i ubraniu przed samymi zawodami oraz przynajmniej raz na pół godziny zmienić pozycje na rowerze.
Chociaż nie udało mi się osiągnąć postawionego sobie samej celu to osiągnęłam inny – byłam najszybszą kobietą na tych zawodach. A co jeszcze ważniejsze pomimo kontuzji nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym się wycofać z tych zawodów. Również fizycznie byłam dobrze przygotowana do tych zawodów.
Jak oceniam samą jazdę solo? Nie jest tak źle, owszem trzeba liczyć tylko na siebie i wykonać cięższą pracę ale ma się świadomość że inni zawodnicy są gdzieś w pobliżu.
Sylwia Kowalska
UltraKolarka