Ultrakolarskie święto.
Bałtyk – Bieszczady Tour to chyba najbardziej prestiżowy ultramaraton kolarski z całego cyklu Pucharu Polski. Odbywa się co dwa lata, a gdy startują zapisy, miejsc nie ma już po kilku godzinach.
Trasa wiedzie z promu w Świnoujściu, aż do Ustrzyków Górnych, czyli łączy dwa najbardziej oddalone od siebie w linii prostej miejsca w Polsce. Całość prowadzi po drogach asfaltowych.
Ten wyścig jest również najwyżej punktowany w całym cyklu pucharowym. Za zwycięstwo jest 200 punktów, czyli np. 2 razy więcej niż liczy Piękny Wschód, który w tym roku wygrałem.
Na pewno nie jest to ultramaraton, który da radę przejechać każdy. Tutaj trzeba już się odpowiednio przygotować, mieć trochę kilometrów w nogach. Trudy trasy docenia także organizator, bo aby wziąć w nim udział, trzeba dostarczyć kwalifikację czyli np. przejechać inny krótszy ultramaraton w limicie czasu.
Moje ambicje.
Nie ściemniam i nie ściemniałem, że do Świnoujścia pojechałem po dwa cele. Pierwszy to wygrać Bałtyk – Bieszczady Tour i ustanowić nowy rekord, drugi – wygrać cały Puchar Polski.
Drugi cel był znacznie łatwiejszy. Zbudowana przewaga w klasyfikacji zmuszała mnie tylko do ukończenia. A przewagę zbudowałem wygrywając kolejno: Piękny Wschód, Mszanę 24h, Pierścień Tysiąca Jezior oraz Ultra Time Trial 24h.
Pierwszy cel był trudny, ale nie niemożliwy do wykonania. Trudny dlatego, że już na Ultra Time Trial mój organizm zaczął się buntować, regeneracja zwalniała, a ja nie miałem już tyle siły i motywacji na przyjmowanie kolejnych porcji bólu. Dla mnie był to już 4-ty wyścig ultra „do odcinki” w przeciągu trzech miesięcy. Niektórzy jechali go na świeżo, nie walcząc w pucharze, a traktując jako osobny wyścig. To robiło różnicę i stawiało mnie trochę na przegranej pozycji. W ultramaratonie brało udział prawie 400 osób.
Logistyka i przygotowanie do startu.
Chcę tym aspektom poświęcić osobny akapit. O ile do innych wyścigów przygotowanie było banalnie proste, to tutaj mnie przerosło. Ruszamy z jednego punktu na mapie Polski, a kończymy w drugim, oddalonym o ponad 1000 km.
Przygotowanie „przepaków” nie było skomplikowane, ale zaplanowanie rzeczy na metę, czyli to co zabrać do Świnoujścia, aby potem za dużo nie wieźć na start, jak się przygotować pod kątem nawigacji, ładowania itd. – już tak.
Jak dotąd pokonywałem maksymalnie wyścigi 24 h, które odbywały się na pętlach. Teraz miałem jechać dużo dłużej, zahaczając o dwie noce, co znacznie komplikuje sprawę. Sam transport na start i powrót z mety wyścigu również jest trudny logistycznie, sporo też kosztuje. Udało się, ale trzeba było szukać wielu kompromisów.
Dzień przed ultramaratonem.
Aby ograniczyć koszty zdecydowałem się na nocleg w Międzyzdrojach. Nie przewidziałem jednak jednej rzeczy. Wszyscy uczestnicy nocowali w Świnoujściu, a ja sam spędzałem cały dzień w innej miejscowości. Z nudów nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Gdy przestało padać udało mi się tylko przepalić nogę i przejść na krótki spacer do sklepu. Poza tym głównie siedziałem i oglądałem telewizję.
Brak jakiejkolwiek aktywności zbudował problem. Miałem ogromne problemy ze snem. Położyłem się o 21, a zasnąłem przed drugą w nocy. Spałem raptem 5 h. Na pewno wpływ miał na to stres, a tak krótki sen nie nastrajał pozytywnie.
Dzień ultramaratonu.
Pobudka przed budzikiem. Szybki prysznic, śniadanie, plecak na plecy i na rower. Czekało mnie dwanaście kilometrów na miejsce startu, niestety… w deszczu.
Z tym plecakiem nie jechało się fajnie. Zapakowałem w niego rzeczy na metę, dwa przepaki. Ważył chyba ponad 12kg.
W Świnoujściu zdałem rzeczy, przyszykowałem rower i wyczekiwałem godziny startu. Porozmawiałem też trochę ze znajomymi, ale moje morale tym razem nie było wysokie.
Wystartowałem!
Całość relacji podzielę na przeprawy między punktami kontrolnymi. Było ich dwanaście.
Dokładnie o 10:23 zjechałem jako ostatni zawodnik z rampy promu. Od razu bardzo mocno ruszyłem, aby zaczął „łapać” najgroźniejszych rywali. Niestety tak jak szybko ruszyłem, tak szybko się zatrzymałem. Nie ujechałem kilometra i zatrzymały mnie rogatki na przejeździe kolejowym. Stałem 8 minut. Bardzo podcięło mi to skrzydła. No ale nic, ponownie ruszyłem. Deszcz już prawie przestał padać, było płasko i z wiatrem więc prędkość rzadko kiedy spadała poniżej 40 kilometrów na godzinę.
Jechałem tak jak zamierzałem, utrzymywałem sylwetkę aero i pchałem w korby ile sił. Po około 40 kilometrach udało mi się dogonić Michała Nowoka. Do punktu kontrolnego w Płotach miałem świetną średnią, a jako, że trochę czasu straciłem zaraz po starcie postanowiłem się tam nie zatrzymywać.
Punkt Kontrolny nr. 1 w Płotach
Jak pisałem, nie zatrzymywałem się tylko od razu wróciłem na trasę. Kolejne kilometry szły nieźle, kilka minut po minięciu punktu udało mi się wyprzedzić Bogdana Adamczyka, czyli pierwszych, najgroźniejszych rywali miałem pod kontrolą. Patrzyłem cały czas na klasyfikację i widziałem, że nie udaje mi się zmniejszać przewagi do trójki, która także walczyła o zwycięstwo, czyli Romka Jagodzińskiego, Czarka Wójcika oraz Rafała Wrożyny. Ruszyli dużo przede mną, ale patrząc na czasy dojazdów do punktów kontrolnych widziałem, że mój plan nie działa. Zagryzłem zęby i dalej pchałem w korby ile mogłem.
Punkt Kontrolny nr. 2 w Drawsku Pomorskim
Na punkcie spędziłem kilka minut i już dalej byłem w trasie. Zaczął się akurat pagórkowaty, czyli mój ulubiony teren dlatego bardzo liczyłem, że teraz zacznę odrabiać. Zwróciłem uwagę, że Czarek zwolnił, ale Rafał i Romek zaczęli mi dokładać. Morale miałem niskie, ale TOP 3 było w zasięgu. Kolejne kilometry leciały dość szybko. Patrzyłem cały czas na licznik, moje tempo było niezłe.
Punkt Kontrolny nr. 3 w Pile
Kolejny szybki punkt, kilka minut i ponownie byłem na trasie. Za to poczułem, że coś jest ze mną nie tak. Nie czułem się komfortowo na rowerze, a lewe kolano bolało dużo bardziej niż na UTT. Miałem takie strzały bólu, jakby mi ktoś nakłuwał kolano. Zaczęły się myśli, jak to będzie za dziesięć godzin. Mimo to próbowałem jak zaczarowaną różdżką wyrzucać te myśli z głowy i jechać mocno. Tuż przed czwartym punktem złapała mnie potworna burza. Przed wjazdem założyłem kurtkę przeciwdeszczową Assos’a i dojechałem w miarę na sucho. Było to jednak takie tsunami, że rower był bardzo, ale to bardzo niestabilny.
Punkt Kontrolny nr. 4 w Nakle nad Notecią
Tutaj znowu bardzo szybki pit stop i powrót na trasę. Przez Bydgoszcz jechałem jak wyścigówka, ale nie dlatego, że miałem przypływ mocy, ale za mną tworzyła się nowa burza, która pod osłoną nocy dawała niezłą dyskotekę. Był to szybki fragment, tyle że już w ciemnościach. W zasadzie wg planu, bo po lekko ponad 10 godzinach zameldowałem się na dużym punkcie w Solcu.
Duży punkt Kontrolny nr. 5 w Solcu Kujawskim
Tam czekał na mnie przepak czyli rzeczy, które mogłem nadać na starcie. Wziąłem co miałem, znowu nawet na chwilę nie usiadłem i od razu wsiadłem na rower. I to był właśnie ten moment, w którym poczułem, że organizm pokazał mi środkowy palec. Naprawdę chciałem walczyć, ale się buntował. Rower stał się niewygodny, kark swędział, głowa bolała, a waty były bardzo niskie. Bogdan zaczął mnie doganiać, a Rafał, Czarek i Romek się oddalali. Straciłem werwę, wszystko opadło. W głowie musiałem to przetrawić, ale nie było to łatwe. Ambicja nr. 1 przeszła do historii, ale musiałem obronić Puchar czyli dojechać do mety. Niestety wiedziałem, że po tym co zrobiłem po starcie, łatwo to nie będzie. Zacząłem się po prostu turlać. Do Kowali jechałem na drewnianych nogach.
Punkt Kontrolny nr. 6 w Kowali
Dojechałem w deszczu. Każdy patrzył na mnie z niedowierzaniem. Wziąłem ciepłe danie i usiadłem. Pytania: „Co się dzieje, przecież ty nigdy nie jesz na punktach, tylko od razu ruszasz??”. Nie tym razem, nie było już we mnie nic, a strategia nakazywała w tym momencie umiejętnie rozkładać resztki sił, aby dojechać do mety. Wtedy też wyprzedził mnie Bogdan. Wpadł na punkt i odjechał. Dostawałem kolejne szpile, które niszczyły mnie mentalnie. Ruszyłem z punktu i turlałem się dalej. To smutne i przygnębiające. Padało, patrzyłem na cyfry i widziałem, że to nie jest ten Damian, który w Mszanie robił co chciał i rozbił bank. Nie pozostało mi jednak nic więcej, jak to zaakceptować. Wybaczacie, nie napiszę nic o widokach, o tym co działo się na drogach, o tym co było na trasie. To mnie kompletnie nie interesowało, jazda była katorgą, a w głowie kłębiły się myśli o nienawiści do kolarstwa.
Duży punkt Kontrolny nr. 7 w Łowiczu.
Najtrudniejszy punkt. Dlaczego? Bo był najbliżej domu. Dojeżdżając do niego zastanawiałem się czy nie zadzwonić do Żony, aby po mnie przyjechała. Miałem „gdzieś” ten puchar i było mi wszystko jedno. Wylałem tony łez na własną beznadziejność. Nawet już szukałem kontaktu w telefonie, ale siedziała mi w głowie cały czas myśl, że jak odpuszczę to obrócę w porażkę wszystkie sukcesy tego sezonu. Pojadę na wakacje, na które czekałem cały rok z myślą, że przegrałem. Nie chciałem tego, naprawdę nie chciałem. Mimo, że wszystko mnie bolało i jazda była katorgą. Cierpienie towarzyszyło mi już cały czas.
Ruszyłem do Opoczna. Akurat dojazd do kolejnego punktu to był moment kiedy noc przechodziła w dzień. Zostało mi 10 kilometrów do punktu i czułem, że zaczynam być senny. W pewnym momencie usnąłem. Obudziłem się po sekundzie i ledwo wyprowadziłem rower na prostą. Bez zbędnej brawury zatrzymałem się na przystanku, zdjąłem kask i oparłem głowę. Usnąłem zaledwie na trzy minuty, ale obudziłem się w dużo lepszym stanie.
Punkt Kontrolny nr. 8 w Opocznie.
Gdy dojeżdżałem na każdy z kolejnych punktów ludzie patrzyli na mnie i pytali „nie będzie rekordu?!”. Nie, nie będzie. Byłem wściekły i zażenowany sobą, miałem dość tych pytań. Chciałem krzyczeć i wyżyć się na każdym, ale zdrowy rozsądek nie pozwolił mi się tak zachowywać. Na punkcie spotkałem Pawła Pieczkę, ikonę ultrakolarstwa, który powiedział mi wtedy coś co prowadziło mnie do końca. „Damian, dostałeś srogą nauczkę, jedź i zbieraj doświadczenie. W tym sezonie już i tak zrobiłeś dużo.”. Starałem się w każdej chwili słabości przypominać słowa Pawła. Wyjechałem z punktu i do Starachowic starałem się jechać w miarę równo. Widziałem też, że Michał Nowok mnie doganiał, teren zaczął się robić mocno pagórkowaty, zrobiło się duszno. Było bardzo źle.
Punkt Kontrolny nr. 9 w Starachowicach.
Na punkt wjechałem prawie równo z Michałem. Znów posiedziałem chwilę i ruszyłem w upale. Teren troszkę się wznosił. Bardzo się męczyłem, obręcz barkowa zaczęła wysiadać, miałem pozdzierana skórę na łokciach, a więc każdy chwyt kierownicy bolał. Robiłem częste przystanki, a kilometry mijały bardzo wolno. Dodatkowo bolały mnie stopy, wręcz piekły.
Duży punkt Kontrolny nr. 10 w Sandomierzu.
Przypominałem sobie dojeżdżając do Sandomierza, o moim planie „być przed 10-tą”. Nie powiem, o której godzinie byłem, ale było to żałosne. Tam też uznałem, że zmienię skarpetki i zobaczyłem odparzone stopy. Ściągając ochraniacze aero, schodziły razem ze skórą. Było gorąco, duszno. Cierpiałem i wyjechałem z punktu ze łzami w oczach. Wiedziałem, że czeka mnie jeszcze masa kilometrów, a mnie już nie było. Jechałem, robiłem częste przerwy i tyle. Kilometry cierpienia.
Punkt Kontrolny nr. 11 w Łańcucie.
Przed punktem zrobiło mi się trochę lepiej, ale na sam punkt znowu wjeżdżałem cierpiąc. Nie usiadłem tylko napełniłem bidony i poleciałem dalej, tym bardziej widząc, że Michał Nowok się oddala. Nie miałem za bardzo czym się przejmować, gdyż miał tylko 40 minut przewagi, a mógłbym nawet stracić 10 godzin, aby obronić puchar. A do mety zostało zaledwie 150 kilometrów. Nie da się tyle stracić, chyba, że poszedłbym na całą noc spać. Zatrzymałem się gdzieś w połowie i położyłem żeby odpocząć przy drodze. Byłem w szoku ile osób zatrzymywało się i pytało czy nic mi nie jest. To bardzo budujące. Zaczęły się też wtedy hopki, jazda w stójce była najprzyjemniejsza, dlatego nie bałem się gór. Dodatkowo nadchodził wieczór, więc przyszedł przyjemny chłód.
Punkt Kontrolny nr. 12 w Birczy.
Docisnąłem do tego punktu, a wjechałem na niego już pod osłoną nocy. Nadgarstki już mi umarły, więc wiedziałem, że czeka mnie dłuższa przerwa. Do tej pory spałem trzy minuty, a na tym punkcie postanowiłem dołożyć kolejne dziesięć. Nie udało się, nie mogłem usnąć. Posiedziałem, zjadłem, wziąłem kofeinę i ruszyłem do mety. Zaczęliśmy bardzo długim podjazdem, teren już się głównie wznosił. Najciężej było między 980-1000 km, tam był podjazdy i fałszywe wypłaszczenia. Kilometry nie ubywały, a ja darłem się we frustracji. Jak dobiłem do swojego pierwszego „tysiąca kilometrów” nie czułem satysfakcji, raczej przerażenie, że zostało jeszcze 25 kilometrów do mety. Czekał mnie długi zjazd, wychłodziłem się. Założyłem nawet koszulkę na głowę jako czapkę.. Dziury, mgła, wilgoć, tak mijały ostatnie minuty. W końcu meta, wjechałem na nią i miałem ochotę tylko płakać.
Meta 1025 kilometrów.
Ostatnie 600 kilometrów odebrało mi jakąkolwiek radość. Nie było jej, nie czułem nic poza zmęczeniem i ogólnym zniszczeniem organizmu. Nie mam żadnego zdjęcia. Bez historii i nie będę nic więcej pisać. Bałtyk-Bieszczady Tour 2022, który ukończyłem z czasem 39.41 h uważam za mocno nie satysfakcjonujący. Może tu jeszcze kiedyś wrócę wyrównać rachunki.
Dekoracja i podsumowanie.
W dekoracji Bałtyk – Bieszczady Tour nie brałem udziału, ze względu na 7 miejsce. Bolesne uczucie.
Ale czy cieszyłem się ze zwycięstwa w Pucharze Polski?
Tak, bardzo, ale nie umiałem tego okazać. To chyba trudy tego sezonu sprawiły, że zabrakło mi radości. Ale ona przyjdzie, za tydzień lub za dwa. Był to cel, na który pracowałem prawie rok (od 11 września 2021) i który zrealizowałem. Wygrałem 4 poprzednie wyścigi ustanawiając na dwóch nowe rekordy. To piękne. Napisałem już część własnej historii, wiem też, że jeszcze wiele przede mną. Jednak najpierw potrzebuje odpocząć.
Fot. Zdjęcia organizatora i galeria własna.
Damian Pazikowski
2 Responses
Świetna relacja! Opis robi wrażenie.. Brawo!
Dzięki wielkie w imieniu Damiana!