To zależy.
Nie przepadam za używaniem tego stwierdzenia, ale w tej konkretnej sytuacji jest ono całkowicie trafne. Stawiamy na szali dwa podejścia (a może nawet trzy!) do budowania formy sportowej.
Pierwsze, to osoba nastawiona na konkretny cel, gdzie 1-5% lepszy wynik na zawodach ma ogromne znaczenie. Po prostu zawodowiec lub jak to się zwykło mówić: „PRO Amator”. Osoba ambitna do granic możliwości, dla której każdy niuans ma znaczenie. Często te ambicje, to przerost formy nad treścią, tak jak w moim przypadku, ale cóż zrobić, taki charakter.
Drugie, to osoba, która poza rowerem ceni sobie również inne aspekty życia. Obóz kolarski to moment gdy może sobie pojeść, pobawić się, a przy tym bardzo mocno się zmęczyć. Myślę, że ta postawa dotyczy ok 3/4 osób, które trafiają na nasz blog, a także moich wspólników w Na Ocsi: Maćka i Pawła.
Można byłoby wyróżnić jeszcze trzecie podejście, czyli chęć połączenia dwóch powyższych postaw. Wydaję mi się, że takie nastawienie można spotkać wśród kolarzy w zawodowym peletonie. Obóz kolarski to praca nad określonymi parametrami. Zawodowcy są w tym bardzo skrupulatni, ale im zdarza się na pewno jakiś nieplanowany sprint, czy mocniejszy podjazd. Tak samo z odżywianiem, często widać zdjęcia, gdy kolarz w trakcie przerwy podczas długiego treningu zajada się lodami z bitą śmietaną. Mało to funkcjonalne, ale jednak znajduje na to miejsce. No i ilu kolarzy chodzi po bufecie hotelowym z wagą skrupulatnie licząc kalorie? Naprawdę niewielu.
Poniżej postaram się przedstawić kilka plusów i minusów wynikających ze stosowania tych opcji.
Zawodowiec a’ka PROamator
Tu sprawa jest dość prosta. Taka osoba przeważnie jedzie na obóz w konkretnym celu. Ma wszystko dopasowane, wytyczone trasy, zaplanowane treningi oraz ustalone odżywianie. Nie jest to dla niej forma wakacji, a po prostu obóz kolarski = czas budowania formy sportowej. Nie ma przerw na zwiedzanie, długich wizyt w kawiarniach, a głównie wykonanie założonej jednostki treningowej.
Lepiej aby taki kolarz nie korzystał z bufetu hotelowego, ale miał własną kuchnię w miejscu noclegu i posiłki przygotowywał sobie sam. To zapewni optymalizację efektów poprzez dokładne periodyzowanie treningów i odżywiania. Oczywiście nie muszę wspominać o wadzę kuchennej, którą warto zabrać ze sobą.
Pozwoliłbym sobie tutaj tylko na to, aby wykorzystywać regionalne produkty jako zamienniki tych z kraju w którym mieszkamy. Jeśli jesteśmy np. na Cyprze, warto pieczywo wymienić na ich regionalne pity, twaróg na lokalny ser, a z owoców suszonych wybierać daktyle. Jeśli makroskładniki, a co za tym idzie cała wartość kaloryczna będzie się zgadzać, powinno być w porządku.
Warto też całą suplementację, którą stosujemy na co dzień zabrać ze sobą. Kreatyna, cytrulina, szejki potreningowe. To nasze „must have”.
Wieczorami można pozwolić sobie na chwile relaksu, ale odżywianie raczej nie będzie uwzględniać zbyt dużej ilości „comfort food”.
Czy to zdrowe podejście? To już zależy co rozumiemy przez sformułowanie „zdrowe”. Wg mnie, znaczy to robić coś zgodnie z własnym samopoczuciem i sumieniem. Jeśli zmienimy podejście na takie, które jest całkowicie odmienne od naszej wizji i ciągle będziemy robić coś wbrew sobie, po prostu nabawimy się dużo więcej frustracji.
Amator z aspiracjami..?
Większość osób, które tu zaglądają jest fanami dwóch kółek (tak myślę) lub „dwóch nóg”. Jeżdżą, trenują, trzymają się założeń dietetycznych. Jednak na taki obóz kolarski mogą pozwolić sobie 1-2 razy do roku, a w wielu sytuacjach zabierają też rodzinę i łączą wakacje z rowerowaniem.
Pomijając nawet kwestię treningów, które u takich osób nigdy nie wychodzą jak założone, a kończą się na dużo dłuższych i kilka razy cięższych jednostkach, na takim obozie tzw. „przepał kaloryczny”, czyli po prostu zapotrzebowanie energetyczne jest ogromne. W moim przypadku w ciągu 7 dni na Cyprze wyniosło prawie 40 tysięcy kalorii (dane z pomiaru mocy). W zaokrągleniu daje to prawie 6 tysięcy kalorii na dzień. To bardzo dużo, powiedziałbym, że nawet za dużo i nie do przejedzenia przez 70 kg kolarza. Biorąc pod uwagę zastosowanie podstaw zbilansowanego odżywiania, ciężko przekroczyć ten próg. Zwykle kończymy na maksymalnie 4,5 tysiącach kalorii, czyli mniej więcej tyle, ile organizm jest w stanie strawić w ciągu doby.
W tej sytuacji zaleciłbym stosowanie podstaw zbilansowanego odżywiania. Korzystając z bufetów hotelowych, możemy komponować posiłki wizualnie. Przyjmujemy około 25% produktu białkowego, 25% produktu tłuszczowego i resztę węglowodanów, do tego porcja warzyw lub owoców i gotowe. Jemy do syta, dbając o to, aby nie chodzić głodnym, gdyż deficyt energetyczny będzie narastał… jak i codzienne przemęczenie. Nie odmawiałbym sobie wizyt w kawiarniach i próbowania nowych smaków, choć mimo wszystko zachowałbym delikatny umiar. Zadbał, aby posiłki przed jazdą na rowerze były lekkostrawne, a po (szczególnie ten pierwszy), możliwie pozbawione tłuszczu. Suplementów bym nie zabierał, straty będą niewielkie jeśli na tydzień zaniechamy stałej suplementacji.
Pojawia się pytanie… co stracę? Bo straty będą. Czy to ze względu na brak dokładnych wyliczeń i możliwe niedoszacowanie, czy też na lekkie przeszacowanie składników. Nie będziemy regenerować się tak jak we wzorcowym planie, nie będziemy mieli takiej samej mocy. Ataki na KOM’y, też mogą nie wyjść.
Jednak czy straty będą duże? Rzekłbym, że na naszym amatorskim poziomie – bardzo małe. Choć nie zapominajmy, że często zmieniamy mostek na trcohę sztywniejszy, który kosztuje średnio kilkaset złotych więcej… a zatem, również te żywieniowe marginal gains mogą mieć dla nas znaczenie.
(Nie)dietetyczny obóz kolarski – Podsumowanie.
Sam jestem osobą, która bardzo PRO podchodzi do tematu budowania formy sportowej. Zarówno w kontekście treningu jak i odżywiania. Ja lubię musztrę, czuję się w niej komfortowo i sprawia mi to frajdę, gdy każdy dzień kończę dokładnie tak jak go sobie zaplanowałem.
Mimo wszystko gdy jestem na obozie staram się lekko naginać te granice i gdy jest okazja, próbować różnych nowości. Jednak Cypr, Włochy czy Hiszpania obfitują w naprawdę świetną kuchnię, dlatego czułbym się źle i żałował, że jednak nie próbowałem.
Co przywiozłem z takiego wyjazdu? Masę wspomnień, zregenerowaną głowę oraz zmęczone nogi. W mojej opinii wszystko się zgadza. Może i mogłem coś więcej z siebie wycisnąć, ale dla mnie takie obozy to również forma wakacji i zawsze będę się starał łączyć przyjemne z pożytecznym.
Wybór i decyzja należą do Ciebie, pamiętaj tylko żeby postępować zgodnie ze swoim sumieniem i przekonaniami.
Damian Pazikowski
Dietetyk sportowy i kliniczny