O gravelach słów kilka.
Początkowo rower gravelowy wydawał się absolutnie nietrafionym pomysłem. Większość kolarzy na wieść o gravelu uśmiechała się znacząco pod nosem. Czas pokazał, że ci wszyscy sceptycy się mylili. Gravel z siłą wodospadu wdarł się w kolarski świat i stworzył zupełnie nowy nurt. Faktem też jest, że polski rynek aktualnie przeżywa prawdziwy boom na rowery gravelowe. Zupełnie mnie to nie dziwi, gdyż ta forma kolarstwa ma naprawdę wiele do zaoferowania.
Niedawno sam się o tym doskonale przekonałem. Okazało się, że jest to rower bardzo komfortowy i wszechstronny, daleki od nazwania go „szosą na szerszych oponach”. Sprzyja spokojnemu podróżowaniu, eksploracji nieznanych terenów, gdzie najważniejsze są widoki i kontakt z naturą oraz współtowarzyszami.
Trudne początki.
Przyznam, że po kilku kontaktach z rowerem przełajowym byłem do graveli nastawiony dość sceptycznie. Teraz już wiem, że błędem było szufladkowanie ich z góry.
Mam spore doświadczenie w jeździe na rowerze górskim, zaliczone dziesiątki maratonów i sporo poważnych gór. W imię zasady – jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego – idea jazdy z barankiem w terenie zupełnie do mnie nie przemawiała. Mając w pamięci męczarnie kolegów przełajowców podczas wypadów choćby do Kampinosu, gdzie rower górski nie miał najmniejszych problemów, długo nie mogłem się przekonać.
Jak się okazało wystarczy wybrać odpowiedni teren i wytyczyć właściwą trasę, a jazda na gravelu może stać się kwintesencją kolarstwa. Przy odrobinie wprawy da się to zrobić niemalże w każdym miejscu, choćby tam, gdzie asfalty nie są najlepszej jakości lub leśne szutry ciągną się kilometrami. Pomimo konieczności omijania tych najbardziej karkołomnych ścieżek (co zwykle trudno mi przeboleć), wszystko odbywa się bez większej szkody dla czystej frajdy.
Cypryjskie szutry „przy okazji”.
Jeśli chodzi o kolarskie początki, to mam chyba sporo szczęścia. Po wielu latach na MTB, pierwszy raz na rowerze szosowym jeździłem w Calpe. Był to wypożyczony, karbonowy Lapierre, a wkrętka nastąpiła błyskawicznie. Po powrocie, w ciągu tygodnia miałem już swoją własną szosę. Podobnie było i teraz. Swoje pierwsze kroki na gravelu miałem okazje postawić na Cyprze i ta forma kolarstwa całkowicie mnie zauroczyła. Z tą różnicą, że w związku z sytuacją na rynku, roweru już szybko nie udało się kupić. Na razie jest zamówiony, na czerwiec… 2023!
Cypr odwiedziliśmy w marcu, podczas obozu kolarskiego Na Osi, który organizowaliśmy. Maćkowi i mi udało się wygospodarować trochę więcej czasu i przylecieć 4 dni przed naszą grupą. Oprócz spożytkowania tego czasu na dopięcie ostatnich detali obozu, nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wygospodarowali kilku godzin dziennie na rower.
Cypr jest naprawdę świetnym miejscem na rower, jak się okazuje, każdego typu. Ostatnio na Cyprze byliśmy w 2020 roku i wyspa nas totalnie oczarowała. Jeździliśmy wtedy na szosach, więc ograniczały nas asfalty, ale to co zobaczyliśmy było niezapomniane. Wysokie i malownicze góry, gęsta sieć dróg ze znikomym ruchem, przepyszna śródziemnomorska kuchnia i niesamowita lokalna gościnność. Długo można by wymieniać. Więcej przeczytacie w jednym z artykułów na naszym blogu tutaj.
Doskonale zapamiętaliśmy też wijące się po horyzont szutry, do których z racji jazdy na wąskich oponach nie mieliśmy wtedy dostępu. Na szczęście pamięć mamy jeszcze niezłą i przy kolejnej okazji już odpowiednio się do ich eksploracji przygotowaliśmy.
Plan jest, czas na wykonanie i sprzęt gravelowy.
W Larnace wylądowaliśmy dość wcześnie, ok 10:00 byliśmy już na miejscu. Przywitała nas słoneczna pogoda i przyjemna temperatura, która zupełnie nie zwiastowała późniejszej, lodowatej tendencji. Pierwsze dni nam się jednak upiekły, a chłody nastały dopiero za kilka dni, wraz z naszymi obozowiczami. Napiszę tylko tyle, że najstarsi lokalesi nie pamiętali tak niskich temperatur w marcu, a w oddalonych od nas o ok. 100 km tureckich kurortach, termometry regularnie pokazywały minus. Na szczęście prawie nie padało.
Szybki odbiór walizek rowerowych i za chwilę byliśmy już w drodze do Limmasol, gdzie mieliśmy zamieszkać. Na miejsce, nasza zaprzyjaźniona wypożyczalnia Larnaca Pro Cycle dostarczyła nam Cannondale Topstone’y. Rowery jak zawsze w świetnym stanie, ale były to raczej podstawowe wersje. Jednak ani aluminiowe ramy, ani hamulce mechaniczne nie były w stanie podczas jazdy zetrzeć zachwytów i uśmiechów z naszych twarzy. No dobra, ostatniego dnia, już dość mocno rozregulowana Sora momentami dawała się we znaki. Mimo wszystko sprzęt oceniam na duży plus, rowery były bardzo wygodne, a waga i brak włókna węglowego zupełnie nie przeszkadzały, nawet w najcięższym terenie. Może poza butowaniem pod górę, ale o tym później.
Dodatkowo, dzięki uprzejmości Veloart otrzymaliśmy prawdziwe gravelowe wyposażenie do naszych rowerów. Były to torby: montowana na kierownicy Rapha Bar Bag i podsiodłowa Apidura Expedition Saddle Pack. Sprawdziły się rewelacyjnie i każdą z nich z czystym sumieniem mogę polecić. Topowe wykonanie, wszystko się trzyma, suwaki i sprzączki działają jak powinny. Tanie rzeczy to nie są, ale naprawdę warto zainwestować. Kupicie je oczywiście w Veloart, gdzie przy okazji wypijecie kawkę, a przy odrobinie szczęścia zbijecie piątkę z Kwiato.
Każdy szanujący się szosowiec wie, że zgodnie z zasadami Velominati, podczas jazdy na rowerze szosowym obowiązuje zakaz używania jakichkolwiek toreb. Nawet tych małych podsiodłowych, choć ja akurat nie jestem aż takim ortodoksem. Jeśli jeździliście na szosie w wysokich górach lub nie do końca sprzyjającej pogodzie, zapewne wiecie jak fajnie czasem byłoby jednak wziąć tę kurteczkę, która została w domu, bo nie mieściła się w kieszonce. To samo tyczy się jedzenia jak batony czy żele. Tutaj tego problemu nie mamy. Ba, możemy się nawet rozwinąć, narobić kanapek, wziąć 2 kurtki czy dodatkowe rękawiczki. Jak dla mnie bomba.
Pożyczamy kurs (prawie) gravelowy i w drogę.
Po przylocie musieliśmy jeszcze trochę popracować i pora zrobiła się późna. Wbrew naszym zasadom trasę ściągnęliśmy ze Stravy od lokalnego przewodnika MTB. Dlaczego nie warto tego, robić pisałem tutaj.
I tym razem moje teorie się sprawdziły. Trasa MTB, skontrolowana przeze mnie pobieżnie, obfitowała, o dziwo, w wiele fragmentów dedykowanych MTB. Jednak brak ścieżek, tony kamieni, liczne ścianki i ostre jak brzytwa krzaki nie popsuły nam zabawy. Kilka przekleństw pod nosem skutecznie rozładowywało napięcie i z uśmiechem jechaliśmy dalej. Zresztą nie było tak do końca źle, były też szutry (bo są tam wszędzie!), piękne widoki i masa popołudniowego słońca.
Pomimo tych kilku niedogodności, intro zaliczamy do udanych. W sumie wyszło ok 25 km i 400 m przewyższenia. Idealnie na początek. Bardzo dobrze, że wpadka z trasą zdarzyła się właśnie wtedy, bo później było już tylko lepiej.
Rajskie EXPLORO.
Track na kolejny dzień zaplanowaliśmy bardzo skrupulatnie. Wszystkie sztuczki i warstwy map poszły w ruch, a kierowaliśmy się głównie zasadą – im bardziej dziko tym lepiej. Owocem tego była trasa o długości 65 km i 1650 m przewyższenia, czyli już całkiem wymagająca jak na gravel.
Obserwując radary opadów ruszyliśmy nie za wcześnie, o 11:30. Po znanym nam dobrze wyjeździe z miasta zjechaliśmy na drogę szutrową i zaczął się on, podjazd dnia. Już na mapie wyglądało to świetnie, a intuicja podpowiadała, żeby tam właśnie jechać. 15 km i 800 m przewyższenia o średnim nachyleniu 4,2% (maksymalnie 13%). Szutrowe serpentyny wykute w skale, wszystko przejezdne i świetnie utrzymane. Kilkakrotnie wraz z wysokością zmieniająca się roślinność, a razem z nią krajobraz. Do tego widoki na góry i morze w oddali– po prostu miazga. Słowa sztos i bajka odmienialiśmy przez wszystkie przypadki.
Po około 1,5h jazdy osiągnęliśmy przełęcz, a na niej stary, zardzewiały drogowskaz. Już wcześniej zastanawialiśmy się skąd i po co są na Cyprze te wszystkie szutry. Strome doliny, pól uprawnych niewiele, a już na pewno nie w miejscach tak niedostępnych i skalistych. Drogowskaz może jednoznacznie tej odpowiedzi nie udzielił, ale podpowiedział, że kiedyś był tutaj normalny ruch i częściowo muszą być to drogi publiczne. To też tłumaczyłoby fakt ich ciągłego utrzymywania.
Po krótkiej przerwie i wrzuceniu na siebie cieplejszej warstwy ubrań, ruszyliśmy w dół. Zjazd był lustrzanym odbiciem podjazdu, z tym, że znajdował się po przeciwnej stronie doliny. Było trochę więcej błota i kamieni, co sprawiało, że momentami nie było łatwo. Pomimo, że były to jedne z moich pierwszych gravelowych kilometrów, doświadczenie w MTB pozwoliło na komfortową jazdę, a nawet sporo zabawy z kontrolowanymi uślizgami włącznie.
Po zjeździe natrafiliśmy na dobrze znaną nam z szosowych wypadów miejscowość Apsiou. Trochę głodni i zmarznięci weszliśmy do pierwszej z brzegu kawiarni. I spotkało nas to, co jest tutaj naprawdę piękne – niesamowita wręcz gościnność. Po 5 minutach w środku, mieliśmy już na koncie rozmowę o wojnie (było akurat parę dni po jej wybuchu), zdecydowanie bardziej przyjemną rozmowę o kolarstwie, lokalny poczęstunek przy stoliku właściciela i znajomość z lokalnym sołtysem. Taki właśnie jest Cypr, szczególnie ten pozamiejski. Otwarci i ciekawi przyjezdnych ludzie, to tutaj standard.
Najedzeni i napojeni ruszyliśmy dalej. Nadal było ciekawie i pięknie, ale już trochę mniej pogodnie. Chmury zgęstniały i mocna zlewka wisiała w powietrzu. W końcu podjęliśmy decyzję o zjeździe na asfalt i odwrocie w stronę hotelu.
Jakieś pół godziny później byliśmy na miejscu. Można powiedzieć, że suchą stopą. Później sauna, stretching i kolacja „pod korek”. To był naprawdę dobry dzień, w górnych granicach skali epickości.
Kropka nad i.
Ostatnia dnia trasa jest też naszego autorstwa, szybko łapiemy wprawę i wyczuwamy dobre drogi. Zaplanowane ok. 75 km i 1800 metrów przewyższenia. Wyróżniały się dwa długie podjazdy i dwa zjazdy, w tym jeden drogą wypatrzoną kiedyś z szosy – Old Kellaki Road.
To na Cyprze dość popularna praktyka. Gdy powstaje nowa droga, zazwyczaj dużo szersza i mniej kręta, starą drogę pozostawia się otwartą, ale ruch na niej zamiera. Po jakimś czasie asfalt się degraduje i nie nadaje się do jazdy autem lub rowerem szosowym. Jednak gravel, spokojnie da sobie tam radę. Tym razem był to strzał w 10. Droga okazała się niesamowita, serpentyny się nie kończyły, a widoki powalały.
Podjazdy też były tego dnia niczego sobie. Wybrane zgodnie z wcześniejszymi kryteriami, przebiegały głównie przez odludzia. Pierwszy o dość przyjemnym nachyleniu, z widokiem na wybrzeże w tle. Co chwilę zmieniający się krajobraz, kolejne stare drogowskazy, oznaczające szutrowe drogi publiczne.
Podjazd nr 2 ujawnił też pewną niedoskonałość naszej strategii planowania tras. Jako że na Cyprze praktycznie nie funkcjonuje Google Street View, bardzo pomocny jest widok satelitarny. Dość łatwo tam sprawdzić jaką dana droga ma nawierzchnię. Niestety na satelicie nie są zaznaczone poziomice, a nie zawsze są chęci do ciągłego przełączania widoków mapy. Dlatego może się zdarzyć, że zamiast na pozór normalnie wyglądającej drogi, wybierzemy prawię pionową ścianę – taką niby drogę, niby koryto rzeki. Podjechać się tego nie da, trzeba pchać. I to kilka razy. Do tego zamknięta, wyczekiwana kilometrami kawiarnia.
Jednak nas to nie ruszało. Momentami było ciężko, ale ciągle świetnie. Przystanek na rynku w Asgacie w końcu odbudował nasze zapasy energetyczne. Pozostało tylko spokojnie zjechać do Limassol. To było godne podsumowaniem naszego gravelowania. Ostatecznie dystans to 78 km, a przewyższenie 2200 m. Dobrze, że kolejny dzień mieliśmy wolny.
Gravelowy (k)raj?
Czy poleciłbym Cypr na gravel? Na pewno. Wg mnie są tu nawet lepsze warunki niż na szosę. Górskie szutry są rewelacyjne, a ich sieć i stan, robią wielkie wrażenie. Przyroda i krajobrazy powalają, co zresztą widać na zdjęciach. Gravelowa wolność i swoboda jazdy idealnie wpisują się w lokalne realia.
Góry są tutaj wysokie i wymagające, podobnie zresztą jak na szosie. My mieliśmy okazję wjechać na ich pierwsze pasma, a i tak jazdy były dość długie i wymagające. Były też trudne technicznie fragmenty, pomijając nasze pomyłki, czyli ścieżki z tracka MTB i butowanie prawie w pionie, to niezłe umiejętności techniczne w kilku miejscach bardzo się przydały. Nie traktowałbym tego jako wadę, ale wybierając się na Cypr warto o tym pamiętać i nie porywać się na tę wyspę przy zupełnym braku doświadczenia w jeździe w górach.
Jeśli do tego dodamy lokalną gościnność i śródziemnomorską kuchnię, to ciężko sobie wyobrazić lepsze miejsce na gravel.
Może to zaskakujące, ale ciężko byłoby wymienić mi jakieś minusy tych naszych jazd. No dobra, pogoda mogłaby być lepsza, a Maciek pewnie wolałby krócej na mnie czekać na podjazdach, ale to już siły wyższe, które nie wpływają na nasz mega pozytywny odbiór Cypru z siodełka rowerowego.
Poza zdjęciami obejrzyjcie filmy. Jeden to parominutowa zajawka z trzeciego dnia naszej jazdy, a drugi to blisko półgodzinna relacja z całego wyjazdu, z muzyką w tle. Do naprawdę dużej kawy.
W filmie zdradzamy też, że już niedługo wrócimy na Cypr. W listopadzie planujemy zorganizować Gravel Camp, którego szczegóły już wkrótce Wam ujawnimy. Tym razem pomogą nam lokalni przewodnicy, więc możecie być spokojni. Butowania prawie nie będzie.
Paweł Nowakowski